piątek, 24 lutego 2017

„Strażnicy”

Lektury obowiązkowej nie mogło na moim blogu zabraknąć. Zdaję sobie sprawę z tego, że o powieści graficznej Alana Moore’a powiedziano już chyba wszystko, jednak mimo wszystko spróbuję wtrącić swoje trzy grosze z nadzieją, że uda mi się zaproponować inny punkt widzenia.

Strażnicy” cenieni są za przełamanie stereotypów o superbohaterach. Ja jednak nie zamierzam podchodzić do tego komiksu od tej strony, a po prosto ocenić jak się on trzyma z perspektywy czasu i jak mogą na niego zareagować nicniewiedzący tacy jak ja.

Rzecz dzieje się w alternatywnej rzeczywistości, w której superbohaterowie mieli pewien wpływ na losy świata. Faceci w rajtuzach istnieli i nosili naprawdę obciachowe stroje. Niestety w latach 80-tych policjanci rozpoczęli strajk wymuszając na rządzie wprowadzenie ustawy zakazującej bycia mścicielami w maskach. Gdy poznajemy głównych bohaterów, prawie wszyscy są na emeryturze. Prawie, bowiem kilku jest na usługach rządu, a zamaskowany Rorschach nie zaprzestał swojej działalności będąc celem nie tylko ulicznych bandytów, ale i policji.
Śmierć jednego z dawnych towarzyszy – Komedianta, będącego od lat na usługach rządu – podsuwa Rorschachowi myśl, że być może w mieście grasuje zabójca superbohaterów. Powiadamia on swoich dawnych kolegów po fachu z nadzieją, że któryś z nich pomoże mu w jego śledztwie.

Strażnicy” na pierwszy rzut oka są pozycją idealną dla kogoś nieobeznanego w komiksach superbohaterskich. Postaciami są nieznani herosi, których poznajemy w obszernej, ale jednak zamkniętej historii. Nie trzeba odrabiać pracy domowej, żeby zabierać się za lekturę.
Niestety pozory mogą mylić. Komiks Moore’a jest całkowitym przeciwieństwem typowego komiksu superbohaterskiego, a na pewno każdego, o którym pisałem na łamach tego bloga. To nie jest komiks akcji. Wątek kryminalny jest tu tylko punktem wyjścia, klamrą zamykającą wszystkie wątki w jednej ponad 400-stronicowej opowieści, zresztą zostaje on szybko zepchnięty na bok. Daniem głównym są bowiem bohaterowie. Prędzej, czy później poznamy od podszewki każdego z nich. Pod kiczowatymi trykotami będzie się kryć córka, która spełniała ambicje swojej matki, ofiara gwałtu, niezdolny do zaakceptowania samego siebie chłopiec z patologicznej rodziny… herosi u Moore’a tak samo jak i świat, w którym egzystują, nie są może realistyczni, ale są realni… a z pewnością bardzo, bardzo wiarygodni. To, co czyni tytułowych Strażników tak interesującymi jest przyziemność ich problemów i tego z czego się wywodzą. To tak naprawdę ludzie, których możemy spotkać gdziekolwiek.
Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że Moore jest naturalistyczny. Wyzbywa się przedramatyzowania – odpuszcza sobie nawet szelką ckliwość w scenie łóżkowej – jest krwawy, ale nie przesadza z przemocą. Gdy ma polać się posoka, leje się jej tyle ile trzeba. Nie mniej, nie więcej.

Tempo akcji jest tak jednostajne, jak to tylko jest możliwe. Wątek kryminalny, jak już wspomniałem, zostaje zmarginalizowany, bowiem z rozdziału na rozdział przyglądać się będziemy dramatowi każdej z postaci. Będziemy odkrywać dzieje każdego z nich. Niektóre mniej lub bardziej archetypiczne, zostają przez Moore’a uwiarygodnione. To nie napięcie będzie nam towarzyszyć, ale nostalgia, melancholia, smutek, a nawet paranoja.
Czemu akurat ona? Świat w tle jest na krawędzi wojny atomowej. I Moore nie skupia się na tym konflikcie, nie zagłębia się w niego. Przedstawia go z perspektywy prostych ludzi. Z perspektywy prasy i człowieka, który ją sprzedaje. Miliony mogą umrzeć w każdej chwili. Konflikt między Ameryką a Rosją może wejść w stan krytyczny w ciągu jednej chwili… i w ciągu tej jednej chwili wszystko może zniknąć.

Ale żeby nie było, komiks nie jest pozbawiony wad. Nagromadzenie pomniejszych wątków jest bardzo duże, a przy tak dużej ilości głównych bohaterów, bywa to miejscami problematyczne.
Nie rozumiałem też czemu służyły wstawki z tym komiksem o piratach. Zdawał się on nie odnosić do niczego, a jego obecność tworzyła niepotrzebne dłużyzny.
A skoro już o nich mowa – „Strażnicy” nie są wcale od nich wolni. Są bowiem chwile, kiedy chciałem, aby coś zaczęło się dziać, żeby historia choć trochę ruszyła z kopyta i podkręciła napięcie. Najbardziej męczący był segment z Doktorem Manhattanem i jego ciągłym powtarzaniem co działo się w danych okresach czasowych.

Zakończenie również nie jest dla mnie bezbłędne. Z jednej strony jest efektowne. Kameralne, ale jednak robi wrażenie. Z kolei plan antagonisty, a w szczególności to… coś, co jest w niego zaangażowane wywołało we mnie głęboką konsternację. Niemniej jednak idea idąca za tym sprawiła, że poczułem ciarki na plecach.

Strażnicy” nie są dobrym komiksem superbohaterskim na start, zwłaszcza gdy ma się co do tego gatunku pewne oczekiwania. Myślę, można ich docenić dopiero, gdy ma się punkt odniesienia w postaci innych, napakowanych akcją opowieści o ludziach w trykotach. Chyba, że ktoś szuka po prostu dobrej historii, wtedy na pewno ją tu znajdzie. Moore sprawił, że faceci w rajtuzach stali się postaciami z krwi i kości.

Nie sądzę by był to komiks dla każdego. To przede wszystkim dramat, studium postaci, historia nastawiona na nastrój, a nie wartką akcję.

poniedziałek, 13 lutego 2017

„The Mask Returns”

Jestem świeżo po lekturze sequela „The Mask” i jestem rozczarowany. Choć oryginał nie był komiksem idealnym, posiadał swój urok i olbrzymie pokłady potencjału. Po kontynuacji spodziewałem się czegoś nowego, świeżego i równie lub nawet bardziej groteskowego.
Otrzymałem do bólu przeciętną kontynuację, która w gruncie rzeczy nie ma pomysłu na siebie i ciągnie wątki poprzednika iście desperackimi metodami.

Zabójcy wynajęci przez Dona Mozzo zakradają się do domu porucznika Kellawaya z zamiarem zabicia go. Kellaway jednak zostaje tylko przez nich raniony podczas schodzenia do piwnicy i wyciągania Maski i zapada w śpiączkę (żeby pod koniec komiksu zamienić się w Deus ex Machinę i zakończyć finałową konfrontację).
Maska trafia w ręce gangsterów. Nieświadomi niczego, podczas przekomarzania się ze swoim jąkającym się szoferem zakładają mu ją na głowę. Szofer zamienia się w Big-Heada i postanawia przejąć kontrolę nad gangiem Dona Mozzo i brutalnie rozprawia się z wszelką konkurencją.

Wieść o zamachu na życie porucznika szybko dociera do Kathy, dziewczyny Stanleya Ipkissa z pierwszej "The Mask". Postanawia ona na własną rękę odzyskać niebezpieczny artefakt. Oczywiście udaje się jej to i mając w ręku tak wielką moc postanawia... rozprawić się z mafią.

Fabularnie mamy do czynienia z kalką części pierwszej. Zamiast sfrustrowanego Stanleya mamy brzydkiego, jąkałę, a w miejsce praworządnego Kellawaya - praworządną Kathy.
Dostajemy to samo, tylko uboższe, bowiem cały element zaskoczenia całkowicie tutaj odpada. I stwierdzenie "to samo" wcale nie jest przesadą - komiks kopiuje niemal kreska w kreskę już ograne gagi.

I jasne, są w "The Mask Returns" rzeczy z potencjałem, ale żadna z nich nie jest jakkolwiek rozwinięta. Ot, rzucone nam są te koncepty jak ochłapy mięsa... i tyle.
Kathy ma dziwny sen/wizję ukazującą, że Maska należała niegdyś to jakiegoś dzikiego plemienia, ale została mu skradziona. Czemu to służy? Nie mam zielonego pojęcia.
Zarzuca się nam także, przez chwilę, wewnętrznym konfliktem Kathy, kiedy ta zdaje sobie sprawę, że nie jest w stanie zapanować nad mocami Maski. To samo w sobie nadawałoby się na dobrą historię, ale z tego też nic nie wynika. W jednym dymku Kathy o tym wspomina i potem przepada to w odmętach przeciętnej rozwałki.

Graficznie nic się nie zmieniło, choć zrezygnowano z psychodelicznej kolorystyki.

Nie ma za bardzo sensu sięgać po „The Mask Returns”... bo po co? To po prostu zdegradowana wersja "The Mask". Co gorsza nie czuć w tej fabule płynności. Przez cały czas czułem jak okropnie wymuszona jest kontynuacja tych wszystkich wątków i jak bardzo bez pomysłu jest to wszystko rozegrane.

środa, 8 lutego 2017

ROZDZIAŁ XI – „Batman – Śmierć w rodzinie”

Nadszedł czas dla mnie aby rozprawić się z kolejną ikoniczną opowieścią o Człowieku nietoperzu – ze śmiercią Jasona Todda.
Jason Todd był drugim (po Dicku Graysonie) Robinem. Zaczynał jako kalka Graysona z identycznym backstory, jednak później otrzymał własne, zupełnie inne tło. Rodzice Jasona zmarli, gdy ten był bardzo mały, przez co zmuszony był on do życia na ulicy. Pewnego dnia próbował obrabować batmobil i tak ścieżki jego i Bruce’a Wayne’a skrzyżowały się ze sobą. Bruce natychmiast wziął chłopca pod swoje skrzydła i zaczął jego trening.
Jason nie był jednak zbyt udanym bohaterem, więc DC postanowiło go uśmiercić i właśnie temu (oczywiście) posłużyć miała „Śmierć w rodzinie”.

Już na pierwszych stronach pierwszego zeszytu możemy zobaczyć, że postawa Jasona jest bardzo agresywna i ma on problemy ze słuchaniem swojego mentora. Rzuca się on do walki bez namysłu, co skutkuje tym, że Bruce zakazuje mu na jakiś czas bycia Robinem, dopóki ten nie nauczy się panować nad sobą.
Rozgoryczony Jason włóczy się po rodzinnej okolicy, aż zostaje zaczepiony przez staruszkę, która wręcza mu rzeczy z jego dawnego mieszkania. Pośród starych zdjęć, chłopak znajduje dokumenty, z których jasno wynika, że został adoptowany… a to oznacza, że jego biologiczna matka nadal gdzieś żyje. Postanawia ją odnaleźć, ale na własną rękę, bo dochodzi do wniosku, że Bruce nie tylko mu nie pomoże, ale nawet go nie zrozumie.

I tu pojawia się mój problem z Jasonem, który wydaje się być pisany w sposób niekonsekwentny. Jego chęć odszukania matki, niezdolność do pogodzenia się z przeszłością (co zresztą rzutuje na jego agresywne zachowanie podczas „akcji”) to elementy, która działają całkiem dobrze. Z kolei ten brak zaufania do Bruce’a pojawia się kompletnie znikąd. Co więcej, ta jedna kwestia jest kompletnie niepotrzebna, o czym powiem za chwilę.

Jason znajduje w notesie ojca imiona trzech kobiet. Tak się złożyło, że wszystkie przebywają w Iranie. Tak więc, chłopak wsiada w samolot i znika bez słowa.
W międzyczasie dzieje się coś jeszcze – Joker ucieka z Azylu Arkham i postanawia sprzedać Irańskim terrorystom ukrytą przez siebie głowicę atomową. Oczywiście, Bruce rusza w ślad za Klaunem i niemal natychmiast wpada na Jasona. Wspólnymi siłami szukają tajemniczej kobiety oraz starają się powstrzymać Jokera.

Śmierć w rodzinie” zabiera Batmana z miejskiej scenerii i rzuca go na Irańskie pustkowia, gdzie musi walczyć on z islamskimi terrorystami. Co ciekawe, zdarza mu się przywdziewać kostium za dnia… a przynajmniej tak mi się wydaje, bowiem tła bywają strasznie mylące.

Ustaliłem już, że Jason nie jest zbyt interesującą postacią i niestety, moment jego śmierci traci przez to na sile. Podczas czytania „Knightfall” też wiedziałem co się wydarzy, ale z niecierpliwością wyczekiwałem tego momentu, w dodatku napięcie i emocje narastały z zeszytu na zeszyt, a kulminacyjny moment był eksplozją tego wszystkiego. Ogromna szkoda, że tego samego nie uświadczyłem w „Śmierci w rodzinie”.

Z drugiej strony jednak, Jason nie jest tutaj najważniejszą postacią. Jak zawsze – jest nią Bruce. Kolejni Robini byli dla niego namiastką rodziny, próbą jej odbudowania. Wobec tego śmierć Jasona była dla niego bolesnym ciosem. Nawiązanie do „Śmierci w rodzinie” pojawiło się nawet w „Powrocie Mrocznego Rycerza” (który, ciekawostka, powstał przed „Śmiercią...”). Jest to też moment, w którym Batman rozważa złamanie swojej „świętej zasady” i zabicie Jokera. Był w stanie znieść kalectwo Barbary Gordon (komiks odwołuje się do „Zabójczego żartu”), ale śmierć towarzysza to już stanowczo za dużo.

Jakie są z tym komiksem problemy?
Oprócz braku dostatecznie dużego ładunku emocjonalnego, z perspektywy czasu historia ta wydaje się… bezcelowa. Batman nie zabije Jokera i dylemat ten będzie jeszcze wałkowany wiele razy. Z tego całego „nigdy więcej” też nic nie wynika, bo już w „Knightfall” tytuł Robina nosi Tim Drake.
Mogę więc chyba powiedzieć, że „Śmierć w rodzinie” troszeczkę się „przeterminowała”.

Rysunki Jima Aparo są, podobnie jak w „Knightfall”, całkiem solidne. Poza wspomnianymi na początku mylącymi tłami, nie podobał mi się jeszcze tylko Joker ze swoją karykaturalnie długą głową. Tutaj jest to o tyle trudniejsze do przełknięcia, że Jokera jest o wiele więcej.
No i muszę też przyznać, że sama postać gdzieś straciła swoją iskrę. Joker w „Śmierci...” wydaje się strasznie nudny, zwłaszcza, gdyby porównać go z wcieleniami z innych omówionych przeze mnie komiksów. Poza morderstwem Todda, nie prezentuje on nic, co zapadłoby w pamięć.


Śmierć w rodzinie” to solidny komiks, który nieco się postarzał, i moim zdaniem stracił dość sporo ze swojej ikoniczności. Może postawiłem mu poprzeczkę zbyt wysoko, może miałem zbyt duże oczekiwania wobec niego. Jeśli czegoś mi w nim brakuje to emocji. Tych samych emocji, które czułem przy okazji „Knightfall”.

wtorek, 7 lutego 2017

„Daredevil – Diabeł Stróż”

Zdaję sobie sprawę, że dla niektórych branie się w drugiej kolejności za ten komiks o Daredevilu może być trochę podchodzeniem „od dupy strony”, ale postanowiłem dać Frankowi Millerowi odetchnąć, poza tym byłem bardzo ciekaw czego z Człowiekiem nieznającym strachu dokonał Kevin Smith.

Spadające na Matta Murdocka nieszczęścia zachwiały jego głęboką wiarą. Nie może on pozbierać się przewrotnym romansie z Karen Page i po jego gorzkim finale. Ale to tylko początek jego kłopotów. Pewnego dnia przychodzi do niego pewna kobieta i mówi, że jej dziecko jest… inkarnacją Jezusa, i że apokalipsa się zbliża. Oddaje mu niemowlę pod opiekę, twierdząc, że Anioły kazały jej to zrobić.
Następnego dnia Matta odwiedza w jego kancelarii adwokackiej tajemniczy Nicholas Macabes i mówi z kolei, że dziecko jest Antychrystem i Matt powinien je zabić.

Intrygę w „Diable Stróżu” mógłbym porównać do tej ze „Spider-mana – Powrotu do domu”. Na początek dostajemy w twarz czymś, z jednej strony interesującym w kontekście postaci, a z drugiej strony niezwykle absurdalnym. W absurd ten będziemy jednak brnąć z zaangażowaniem, aż z czasem tajemnica zacznie się z niego obdzierać i wszystko ułoży się w logiczną całość. Nie muszę chyba mówić, że finał całej historii jest satysfakcjonujący. Bez wdawania się w szczegóły – nie spodziewałem się tego konkretnego złoczyńcy w Daredevilu, co więcej nie spodziewałem się po nim takiej motywacji.

Matthew jest tutaj zupełnie inną postacią niż w „The Man without fear”. U Millera zdystansowany, tutaj jest bardzo ludzki i emocjonalny. Smith robi nawet z niego bohatera romantycznego, pisanie postaci wychodzi mu tak naturalnie, że nawet poznając relację Matta i Karen „od połowy” byłem w nią w pełni zaangażowany i nie czułem niedosytu. Wszystkie wydarzenia z przeszłości, do których „Diabeł Stróż” się odnosi (a jest ich bardzo dużo) są wplecione do historii na tyle umiejętnie, że czytelnikowi wydaje się, jakby znał je od zawsze.

Za emocjonalnym skryptem Kevina Smitha idzie nastrojowa oprawa graficzna Joe Quesady i Jimmy’ego Palmiotti. Rysunki obfitują w różne detale – cienie, odbicia w okularach, i tak dalej. Kolorystyka z kolei wydawała mi się bardzo melancholijna, może nawet z lekka psychodeliczna, co jeszcze podkreśla pesymistyczną, psychologiczną atmosferę całości.


Diabeł Stróż” to – i mogę to śmiało powiedzieć – jeden z najlepszych komiksów jakie dotychczas przeczytałem. W wizualne piękno zamknięta została niebanalna historia o kryzysie wiary faceta w trykocie, ale też szalona, sprawna i wciągająca intryga.
Co prawda, lepiej przed lekturą trochę obeznać się z postacią Daredevila, ale ta praca domowa jest warta odrobienia.

czwartek, 2 lutego 2017

ROZDZIAŁ X - ”Mroczny Rycerz kontratakuje”

Zdaję sobie sprawę z tego, że pisząc ten tekst nie robię niczego nadzwyczajnego. Ten komiks to wręcz legenda. Frank Miller oszalał i koncertowo zaorał swoją karierę pisząc pokraczną kontynuacją do swojej najbardziej rozpoznawalnej pracy. Niemniej jednak ja jako komiksowy laik postanowiłem zmierzyć się z tą legendą i przekonać się, czy „DK2” jest w rzeczy samej aż tak złym komiksem… w końcu ciekawość to pierwszy stopień do piekła, prawda?

Fabuła jest kosmicznie poplątana, ale postaram się streścić najważniejsze wątki.
Władzę sprawuje dyktatura, a prezydent Stanów Zjednoczonych jest tylko generowanym komputerowo obrazem. Władzę w garści, jakimś cudem, trzyma Lex Luthor, któremu się przytyło i przybrało zmarszczek. Dużych, dużych zmarszczek. Jego pomocnikiem jest Brainiac, który z jakiegoś powodu zmienia się w gigantycznego robota wyglądającego jak żaba.
Dawna Liga Sprawiedliwych jest na usługach Luthora, bowiem na każdego z członków ten ma jakiegoś haka.
Po latach nieobecności i szkoleniu sobie „armii”, Bruce Wayne powraca, werbuje superbohaterów przebywających na „emeryturze” lub w więzieniach i postanawia oddać władzę ludziom i obalić dyktatorów. Do takiego pseudo-politycznego gadania każdy powinien się przyzwyczaić bo jest go w komiksie całe mnóstwo.
W tle przemyka także tajemnicza postać wyglądająca jak Joker… jakby to kogokolwiek obchodziło…

Zacznę od tego co rzuca się w oczy jako pierwsze. Rysunki są surrealistycznie złe. Od okładek po ostatnią stronicę, do ostatniego kadru. Postacie, wszystkie bez wyjątku, wyglądają karykaturalnie, a wiele paneli nie ma nawet tła. Miejscami miałem problemy z rozgryzieniem co się dzieje.
Do tego dochodzi równie złe kolorowanie i upychanie wszędzie nieprzyjemnych dla oka efektów z photoshopa… co jest zresztą, z tego co się orientuję, jedną z wizytówek „Mroczny Rycerz kontratakuje”.

Komiks z zewnątrz wygląda brzydko i kryje w sobie równie brzydkie wnętrze.
Batman nie jest Batmanem. Miller robi wszystko, byleby ten wyszedł na twardziela, co skutkuje zamienieniem go w psychopatę, który nie ma nic przeciwko zabijaniu ludzi, co więcej zachowującego się tak, jakby 40-stka zbyt mocno uderzyła mu do głowy. Rozmowa z Dickiem Graysonem jest chyba najlepszym zobrazowaniem tego.
Żebyśmy poczuli się jeszcze bardziej zniesmaczeni, relacja Bruce'a z Carrie Kelley zbliża się niebezpiecznie do pedofilii.
"Nasz bohater!"
I by nas dobić ostatecznie - przez sporą część komiksu ukrywa się on w cieniu. W pierwszym zeszycie pojawia się dopiero pod koniec.

Postaci drugoplanowych jest całe mnóstwo, co z jednej strony jest uzasadnione - Batman jedna sobie dawnych członków Ligi Sprawiedliwych, w tym m. in. Flasha, Atoma i Arrowa... ale za żadne skarby świata nie mogę zrozumieć co w tej historii robi Question. Pojawia się także Kara, córka Supermana, Wonderwoman, Shazaam... I jakby się nad tym głębiej zastanowić, oni wszyscy są tej fabule niepotrzebni.
Niektórzy przeszli przez drastyczny re-design. Carrie nie jest już Robinem tylko Catgirl, z kolei Flash z jakiegoś powodu nosi czarny strój.
Trudno jest mi jednak powiedzieć cokolwiek o ich charakterach. Nikt tak naprawdę nie zapada w pamięć. Arrow i Question to wałkowanie jednego żartu przy każdej okazji - panowie mają inne poglądy polityczne, więc kłocą się ze sobą.
Złozyńcy niczym siebie nie przypominają. O ile z komiksowym Brainiac'em jeszcze przyjemności nie miałem, tak ten Lex Luthor to nie jest w żadnym calu Lex Luthor.

Fabuła stara się kontynuować społeczno-polityczną satyrę poprzednika ze wszystkimi programami telewizyjnymi i przerysowanymi postaciami. Problem polega na tym, że Miller zapomniał jak tę satyrę pisać dobrze. Rezultatem są programy w stylu „News in the nude”, a dialogi kolejnych wypowiadających się osób to barbarzyńskie kaleczenie języka.
Dziw bierze, że ta infantylna pokraka wyszła spod ręki autora mojego ulubionego komiksu o Batmanie.

”Mroczny Rycerz kontratakuje” ma jednak w sobie jeden dobry motyw z potencjałem. Batman doprowadza do tego, że powstaje cały ruch społeczny ludzi w trykotach. Masy przebierają się w różne dziwaczne stroje i dołączają do tej "rewolucji". Tak samo podobali mi się żołnierze Batmana - Batboys. - To takie "fajne" następstwo wydarzeń z "Powrotu Mrocznego Rycerza".

Na koniec zostają pojedyncze sceny - surrealistycznie źle narysowane, albo po prostu surrealistycznie głupie. Scena seksu Supermana z Woderwoman - ci szybują wysoko, a potem spadają do oceanu powodując tsunami.
Przyznaję, są takie sceny w "DK2", które moim zdaniem wkraczają w rewiry tak złego, że aż dobrego.

"DK2" zostawiło mnie z jednym pytaniem w głowie - Czy my aby na pewno mieliśmy wziąć to na poważnie? Czy to może miała być jakaś parodia?
Co Millerowi chodziło po głowie?
Oczekiwałem spektakularnej porażki na każdym możliwym polu… i w sumie to właśnie dostałem. Jednakże, uważam, że każdy powinien się z tym komiksem zapoznać. Jest on do tego stopnia absurdalny, że trzeba go doświadczyć na własnej skórze. To "The Room" albo "Troll 2" świata komiksów.