Lektury obowiązkowej nie mogło
na moim blogu zabraknąć. Zdaję sobie sprawę z tego, że o
powieści graficznej Alana Moore’a powiedziano już chyba wszystko,
jednak mimo wszystko spróbuję wtrącić swoje trzy grosze z
nadzieją, że uda mi się zaproponować inny punkt widzenia.
„Strażnicy” cenieni są za
przełamanie stereotypów o superbohaterach. Ja jednak nie zamierzam
podchodzić do tego komiksu od tej strony, a po prosto ocenić jak
się on trzyma z perspektywy czasu i jak mogą na niego zareagować
nicniewiedzący tacy jak ja.
Rzecz dzieje się w alternatywnej
rzeczywistości, w której superbohaterowie mieli pewien wpływ na
losy świata. Faceci w rajtuzach istnieli i nosili naprawdę
obciachowe stroje. Niestety w latach 80-tych policjanci rozpoczęli
strajk wymuszając na rządzie wprowadzenie ustawy zakazującej bycia
mścicielami w maskach. Gdy poznajemy głównych bohaterów, prawie
wszyscy są na emeryturze. Prawie, bowiem kilku jest na usługach
rządu, a zamaskowany Rorschach nie zaprzestał swojej działalności
będąc celem nie tylko ulicznych bandytów, ale i policji.
Śmierć jednego z dawnych
towarzyszy – Komedianta, będącego od lat na usługach rządu –
podsuwa Rorschachowi myśl, że być może w mieście grasuje zabójca
superbohaterów. Powiadamia on swoich dawnych kolegów po fachu z
nadzieją, że któryś z nich pomoże mu w jego
śledztwie.
„Strażnicy” na pierwszy rzut
oka są pozycją idealną dla kogoś nieobeznanego w komiksach
superbohaterskich. Postaciami są nieznani herosi, których poznajemy
w obszernej, ale jednak zamkniętej historii. Nie trzeba odrabiać
pracy domowej, żeby zabierać się za lekturę.
Niestety pozory mogą mylić.
Komiks Moore’a jest całkowitym przeciwieństwem typowego komiksu
superbohaterskiego, a na pewno każdego, o którym pisałem na łamach
tego bloga. To nie jest komiks akcji. Wątek kryminalny jest tu tylko
punktem wyjścia, klamrą zamykającą wszystkie wątki w jednej
ponad 400-stronicowej opowieści, zresztą zostaje on szybko
zepchnięty na bok. Daniem głównym są bowiem bohaterowie. Prędzej,
czy później poznamy od podszewki każdego z nich. Pod kiczowatymi
trykotami będzie się kryć córka, która spełniała ambicje
swojej matki, ofiara gwałtu, niezdolny do zaakceptowania samego
siebie chłopiec z patologicznej rodziny… herosi u Moore’a tak
samo jak i świat, w którym egzystują, nie są może realistyczni,
ale są realni… a z pewnością bardzo, bardzo wiarygodni. To, co
czyni tytułowych Strażników tak interesującymi jest przyziemność
ich problemów i tego z czego się wywodzą. To tak naprawdę ludzie,
których możemy spotkać gdziekolwiek.
Zaryzykuję nawet stwierdzenie,
że Moore jest naturalistyczny. Wyzbywa się przedramatyzowania –
odpuszcza sobie nawet szelką ckliwość w scenie łóżkowej –
jest krwawy, ale nie przesadza z przemocą. Gdy ma polać się
posoka, leje się jej tyle ile trzeba. Nie mniej, nie więcej.
Tempo akcji jest tak jednostajne,
jak to tylko jest możliwe. Wątek kryminalny, jak już wspomniałem,
zostaje zmarginalizowany, bowiem z rozdziału na rozdział przyglądać
się będziemy dramatowi każdej z postaci. Będziemy odkrywać
dzieje każdego z nich. Niektóre mniej lub bardziej archetypiczne,
zostają przez Moore’a uwiarygodnione. To nie napięcie będzie nam
towarzyszyć, ale nostalgia, melancholia, smutek, a nawet paranoja.
Czemu akurat ona? Świat w tle
jest na krawędzi wojny atomowej. I Moore nie skupia się na tym
konflikcie, nie zagłębia się w niego. Przedstawia go z perspektywy
prostych ludzi. Z perspektywy prasy i człowieka, który ją
sprzedaje. Miliony mogą umrzeć w każdej chwili. Konflikt między
Ameryką a Rosją może wejść w stan krytyczny w ciągu jednej
chwili… i w ciągu tej jednej chwili wszystko może zniknąć.
Ale żeby nie było, komiks nie
jest pozbawiony wad. Nagromadzenie pomniejszych wątków jest bardzo
duże, a przy tak dużej ilości głównych bohaterów, bywa to
miejscami problematyczne.
Nie rozumiałem też czemu
służyły wstawki z tym komiksem o piratach. Zdawał się on nie
odnosić do niczego, a jego obecność tworzyła niepotrzebne
dłużyzny.
A skoro już o nich mowa –
„Strażnicy” nie są wcale od nich wolni. Są bowiem chwile,
kiedy chciałem, aby coś zaczęło się dziać, żeby historia choć
trochę ruszyła z kopyta i podkręciła napięcie. Najbardziej
męczący był segment z Doktorem Manhattanem i jego ciągłym
powtarzaniem co działo się w danych okresach czasowych.
Zakończenie również nie jest
dla mnie bezbłędne. Z jednej strony jest efektowne. Kameralne, ale
jednak robi wrażenie. Z kolei plan antagonisty, a w szczególności
to… coś, co jest w niego zaangażowane wywołało we mnie głęboką
konsternację. Niemniej jednak idea idąca za tym sprawiła, że
poczułem ciarki na plecach.
„Strażnicy” nie są dobrym
komiksem superbohaterskim na start, zwłaszcza gdy ma się co do tego
gatunku pewne oczekiwania. Myślę, można ich docenić dopiero, gdy
ma się punkt odniesienia w postaci innych, napakowanych akcją
opowieści o ludziach w
trykotach. Chyba, że ktoś
szuka po prostu dobrej historii, wtedy na pewno ją tu znajdzie.
Moore sprawił, że faceci w rajtuzach stali się postaciami z krwi i
kości.
Nie sądzę by był to komiks dla
każdego. To przede wszystkim dramat, studium postaci, historia
nastawiona na nastrój, a nie wartką akcję.