Nadszedł czas dla mnie aby
rozprawić się z kolejną ikoniczną opowieścią o Człowieku
nietoperzu – ze
śmiercią Jasona Todda.
Jason Todd był drugim (po
Dicku Graysonie)
Robinem. Zaczynał jako kalka Graysona
z identycznym backstory, jednak później otrzymał własne, zupełnie
inne tło. Rodzice Jasona zmarli, gdy ten był bardzo mały, przez co
zmuszony był on
do życia na ulicy. Pewnego dnia próbował obrabować batmobil i tak
ścieżki jego i Bruce’a Wayne’a skrzyżowały się ze sobą.
Bruce natychmiast wziął chłopca
pod swoje skrzydła i zaczął jego trening.
Jason nie był jednak zbyt udanym
bohaterem, więc DC postanowiło go uśmiercić i właśnie temu
(oczywiście) posłużyć miała „Śmierć w rodzinie”.
Już na pierwszych stronach
pierwszego zeszytu możemy zobaczyć, że postawa Jasona jest bardzo
agresywna i ma on problemy ze słuchaniem swojego mentora. Rzuca się
on
do walki bez namysłu, co skutkuje tym, że Bruce zakazuje mu na
jakiś czas bycia Robinem, dopóki ten nie nauczy się panować nad
sobą.
Rozgoryczony Jason włóczy się
po rodzinnej okolicy, aż zostaje zaczepiony przez staruszkę, która
wręcza mu rzeczy z jego dawnego mieszkania. Pośród starych zdjęć,
chłopak znajduje dokumenty, z których jasno wynika, że został
adoptowany… a to oznacza, że jego biologiczna matka nadal gdzieś
żyje. Postanawia ją
odnaleźć, ale na własną rękę, bo dochodzi do wniosku, że Bruce
nie tylko mu nie pomoże, ale nawet go nie zrozumie.
I tu pojawia się mój problem z
Jasonem, który wydaje się być pisany w sposób niekonsekwentny.
Jego chęć odszukania matki, niezdolność do pogodzenia się z
przeszłością (co zresztą rzutuje na jego agresywne zachowanie
podczas „akcji”) to elementy, która działają całkiem dobrze.
Z kolei ten brak zaufania do Bruce’a pojawia się kompletnie
znikąd. Co więcej, ta jedna kwestia jest kompletnie niepotrzebna, o
czym powiem za chwilę.
Jason znajduje w notesie ojca
imiona trzech kobiet. Tak się złożyło, że wszystkie przebywają
w Iranie. Tak więc, chłopak wsiada w samolot i znika bez słowa.
W międzyczasie dzieje się coś
jeszcze – Joker ucieka z Azylu Arkham i postanawia sprzedać
Irańskim terrorystom ukrytą przez siebie głowicę atomową.
Oczywiście, Bruce rusza w
ślad za Klaunem i niemal natychmiast wpada na Jasona. Wspólnymi
siłami
szukają tajemniczej
kobiety oraz starają się powstrzymać Jokera.
„Śmierć w rodzinie” zabiera
Batmana z miejskiej scenerii i rzuca go na Irańskie pustkowia, gdzie
musi walczyć on
z islamskimi terrorystami. Co ciekawe, zdarza mu się przywdziewać
kostium za dnia… a przynajmniej tak mi się wydaje, bowiem tła
bywają strasznie mylące.
Ustaliłem już, że Jason nie
jest zbyt interesującą postacią i niestety, moment jego śmierci
traci przez to na sile. Podczas czytania „Knightfall” też
wiedziałem co się wydarzy, ale z niecierpliwością wyczekiwałem
tego momentu, w dodatku napięcie i emocje narastały z zeszytu na
zeszyt, a kulminacyjny moment był eksplozją tego wszystkiego.
Ogromna szkoda, że tego samego nie uświadczyłem w „Śmierci w
rodzinie”.
Z drugiej strony jednak, Jason
nie jest tutaj najważniejszą postacią. Jak zawsze – jest nią
Bruce. Kolejni Robini byli dla niego namiastką rodziny, próbą jej
odbudowania. Wobec tego śmierć Jasona była dla niego bolesnym
ciosem. Nawiązanie do „Śmierci w rodzinie” pojawiło się nawet
w „Powrocie Mrocznego Rycerza” (który, ciekawostka, powstał
przed „Śmiercią...”). Jest to też moment, w którym Batman
rozważa złamanie swojej „świętej zasady” i zabicie Jokera.
Był w stanie znieść kalectwo Barbary Gordon (komiks odwołuje się
do „Zabójczego żartu”), ale śmierć towarzysza to już
stanowczo za dużo.
Jakie są z tym komiksem
problemy?
Oprócz braku dostatecznie dużego
ładunku emocjonalnego, z perspektywy czasu historia ta wydaje się…
bezcelowa. Batman nie zabije Jokera i dylemat ten będzie jeszcze
wałkowany wiele razy. Z tego całego „nigdy więcej” też nic
nie wynika, bo już w „Knightfall” tytuł Robina nosi Tim Drake.
Mogę więc chyba powiedzieć, że
„Śmierć w rodzinie” troszeczkę się „przeterminowała”.
Rysunki Jima Aparo są, podobnie
jak w „Knightfall”, całkiem solidne. Poza wspomnianymi na
początku mylącymi tłami, nie podobał mi się jeszcze tylko Joker
ze swoją karykaturalnie długą głową. Tutaj jest to o tyle
trudniejsze do przełknięcia, że Jokera jest o wiele więcej.
No i muszę też przyznać, że
sama postać gdzieś straciła swoją iskrę. Joker w „Śmierci...”
wydaje się strasznie nudny, zwłaszcza, gdyby porównać go z
wcieleniami z innych omówionych przeze mnie komiksów. Poza
morderstwem Todda, nie prezentuje on nic, co zapadłoby w pamięć.
„Śmierć w rodzinie” to
solidny komiks, który nieco się postarzał, i moim zdaniem stracił
dość sporo ze swojej ikoniczności. Może postawiłem mu poprzeczkę
zbyt wysoko, może miałem zbyt duże oczekiwania wobec niego. Jeśli
czegoś mi w nim brakuje to emocji. Tych samych emocji, które czułem
przy okazji „Knightfall”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz