piątek, 30 grudnia 2016

ROZDZIAŁ V - „Batman – Gość, który się śmiał”

Tytuł tego komiksu nawiązuje, oczywiście, do niemego filmu Paula Leniego „The man who laughs”, który zresztą był bezpośrednią inspiracją dla postaci Jokera.

„Gość, który się śmiał” opowiada o pierwszej konfrontacji Batmana z klaunim księciem zbrodni. Joker pojawia się ni z tego, ni z owego i zaczyna mordować dziesiątki ludzi swoją toksyną śmiechu. Zapowiada także serię zamachów na najbogatszych ludzi w Gotham, wypuszcza ze szpitala psychiatrycznego pacjentów i chaos ogarnia miasto.

Policja jest bezsilna, z kolei sam Batman jest wstrząśnięty, bowiem nigdy przedtem nie mierzył się z tak bezwzględnym psychopatą. Tak oto rodzi się jedna z najlepszych i najbardziej pokręconych relacji bohater-złoczyńca w historii, chyba dowolnego medium. I o ile romans klauna z nietoperzem ma tutaj swoje początki, tak wielu charakterystycznych dla niego rzeczy tutaj nie uświadczymy z oczywistego powodu.

„Gość, który się śmiał” powiela origin-story Jokera z „Zabójczego żartu”, czyli Red Hood wrzucony do chemikaliów zostaje oszpecony i doprowadzony do obłędu. Komiks jednak nie mówi kim był Joker przed założeniem czerwonego kaptura, a co za tym idzie tajemniczość postaci i jego przeszłość „wielokrotnego wyboru” zostały zachowane.

Komiks rysowany jest w szczegółowy, naturalistyczny, a przy tym groteskowy sposób. Ofiary Jokera po zatruciu toksyną śmiechu wyglądają przerażająco, jak zresztą sam klauni książę zbrodni.

„Gościa, który się śmiał” można pochłonąć bardzo szybko, bo nie jest to zbyt obszerna lektura. Niestety, nie jest to też nic na miarę wspomnianego „Zabójczego żartu”. To porządna, trzymająca w napięciu historia, niestety poza dość rutynową konfrontację Nietoperza z nowym złoczyńcą nie wykracza. Trudno jest mi tego nie rozpatrywać jako wadę, bo w sumie komiks ma wymówkę – to dopiero pierwsza akcja Jokera. Niestety owa pierwsza akcja, oprócz sporej ilości trupów nie jest niczym aż tak szokujący, a co za tym idzie nie zapada tak bardzo w pamięć.

środa, 28 grudnia 2016

"The Amazing Spider-Man: Powrót do domu"

Dobrze jest czasem zerknąć na swój strych.
Nie wiem, czy ktoś pamięta wydawane przez DobryKomiks zeszyty. Za dzieciaka udało mi się zebrać cały 5-zeszytowy cykl o Spider-Manie i, jak się po latach okazało - jest to naprawdę dobry komiks.

Peter Parker zaczyna praktykę nauczycielską w liceum, do którego sam kiedyś uczęszczał. Jest zdruzgotany widokiem dzielnicy, która zeszła na psy. Stara się pomagać dzieciakom, które, jak kiedyś on, zmagają się z prześladowcami, problemami rodzinnymi, i tym podobnymi problemami.
Pewnego wieczoru spotyka Ezekiela, mężczyznę, który również posiada pajęcze moce. Tajemniczy mężczyzna ostrzega Petera przed ponad naturalnym bytem imieniem Morlun.
Peter postanawia, koniec końców, podjąć walkę z Morlunem, jednak jego przeciwnik okazuje się być o wiele trudniejszy do pokonania niż mu się wydawało...

To był dla mnie pierwszy kontakt z komiksowym Peterem Parkerem/Spider-Manem i uważam, że to niesamowicie sympatyczna postać. Do tej pory wystrzegałem się historii z "Pajączkiem", bo nie mogłem pozbyć się obawy, że będzie mnie on irytował. Szczęśliwie, byłem w całkowitym będzie. Peter jest, i to chyba będzie dobre słowo, "kochany". Czytając jego wewnętrzne monologi wiele razy uśmiechałem się pod nosem, albo wręcz śmiałem się z jego żartów. Z drugiej strony, jego zaangażowanie się w problemy dzieciaków w szkole i troska o ciocię May chwyciły mnie w pewien sposób za serce.
To żartowniś podszyty niezwykle troskliwym człowiekiem i J. Michael Straczynski pisze go w cudowny sposób.

Pierwszym przeciwnikiem pajączka jest Morlun - typ, który żywi się energią pewnych specyficznych osób. Otóż, Ezekiel sugeruje Peterowi, że ten zdobił swoje moce nie za sprawą radioaktywnego pająka tylko dlatego ,że ów pająk był... czymś nadprzyrodzonym. I dlatego Morlunowi zależy na siłach witalnych Petera.
Jako villain, zdobył moje serce. Z jednej strony małomówny, z drugiej jego starcia ze Spider-Manem są zarówno zabawne jak i potwornie dramatyczne. Spuszcza Pajączkowi straszny łomot.
O drugim coś bym powiedział, ale związana z nim jest całkiem zgrabnie prowadzona zagadka kryminalna i nie chciałbym jej komukolwiek zepsuć.

Mając elementarną wiedzę o Spider-Manie można z tego komiksy czerpać masę frajdy, bo znajduje miejsce zarówno na ciężki dramat jak i świetną komedię.
Czytając starcia z Morlunem czułem się tak jakbym czytał znów "Knightfall", to jest ten sam poziom dramaturgii, gdzie nie wiadomo czy bohater wyjdzie z tego wszystkiego cało.
Drugim świetnym motywem jest wspomniana przeze mnie chęć Petera do pomocy swoim uczniom. Odkrywa on slumsy, gdzie porzucone przez rodziców dzieci starają się przetrwać - żebrzą na ulicach, biorą narkotyki, i tak dalej.
Trzecim, i moim ulubionym wątkiem, jest ciocia May odkrywająca, że jej siostrzeniec jest superbohaterem.

"Powrót do domu" ma w sobie odrobinę szaleństwa, masę dramatycznych i emocjonalnych scen, a na koniec zmienia się w całkiem niezły kryminał. A wszystko to okraszone przez obłedną narrację samego Petera.

Niemniej jednak są rzeczy, na które musze sobie ponarzekać.
Po pierwsze - ilość tekstu jest ogromna. I wiem, jak to brzmi, ale chodzi o to, że dialogi wydają się miejscami strasznie rozwleczone. Poszczególne kwestie bohaterów rozciągają się wręcz na mini-monologi, co trochę wytrąca z rytmu.
Inna sprawa jest taka, że dobrze jest mieć wiedzę o całym Uniwersum Marvela, bowiem pojawiają się nawiązania, nie tylko do złoczyńców Spider-Mana, ale też do X-Men, Fantastycznej Czwórki, nawet She-Hulk jest wspominana, a na koniec Spidey zwraca się z prośbą o pomoc do Doktora Strange'a.

Jak na mój pierwszy komiks ze stajni Marvela - bardzo dobry początek. Cieszę się, że mam te pięć zeszycików i zastanawiam się jak to się stało, że wcześniej go nie przeczytałem... albo przeczytałem za dzieciaka, tylko tego nie pamiętam.
Tak, czy siak to był kawał porządnej lektury, który mogę z czystym sumieniem polecić każdemu.

ROZDZIAŁ IV: "Powrót Mrocznego Rycerza"

Chciałbym zaznaczyć na starcie, że komiks Franka Millera zdobył moje serce natychmiastowo. To komiks przełomowy i… jest tak dobry jak mówią.
Jednakże, nie jest to pozycja, którą poleciłbym kompletnemu laikowi. „Powrót Mrocznego Rycerza” to historia oparta o historię uniwersum DC i trzeba mieć jakąś elementarną wiedzę na temat chociażby samego Batmana – kim jest Harvey „Two-face”, jaka jest relacja Batmana z Jokerem, kim jest Superman, czy Selina Kyle, i tak dalej.

Podobnie jak przy okazji „Roku Pierwszego”, na pierwszym planie jest Bruce Wayne i jego pokrętna psychika (oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że „Powrót...” powstał przed „Rokiem Pierwszym”). Bogacz jest stary i od 10ciu lat nie jest już Batmanem. W tym czasie Gotham na nowo zdominowane zostało przez przestępców w postaci gangu Mutantów, a dawni wrogowie  Nietoperza wychodzą na wolność po przebytej resocjalizacji. Oczywiście nie kończy się to dobrze.

Nadchodzi w końcu dzień, kiedy Bruce, nękany przez wspomnienia i nadmiar złych wiadomości w telewizji nie wytrzymuje i na nowo przywdziewa strój. Podstarzały Batman jest jednak o wiele bardziej brutalny i bezkompromisowy, co zaczyna budzić kontrowersje. Zamaskowany mściciel szybko staje się gorącym tematem opinii publicznej. Ludzie zaczynają debatować, czy Batman jest obrońcą, czy może jednak takim samym złoczyńcą jak ci, których posyła za kratki… albo do szpitala.
Pojawia się także motyw tego, że Batman sam tworzy złoczyńców, z którymi walczy.
Po pokonaniu przez Batmana przywódcy gangu Mutantów, owi Mutanci zaczynają siebie nazywać „Synami Batmana” i sami zaczynają rozprawiać się z przestępczością, jednak robią to w taki sam sposób w jaki robił to Reaper w „Roku Drugim”.
Jest także Joker, który pod nieobecność Mrocznego Rycerza wpadł w katatonię, co jest zarówno związane z powyższą tezą, jak i w rewelacyjny sposób zwieńcza relację między Nietoperzem, a klaunim księciem zbrodni. Joker potrzebuje Batmana, bo bez niego nie ma sensu istnieć.

Komiks Millera zasłynął z serwowanego przez siebie poziomu brutalności. Walka z przywódcą mutantów przeszła już zresztą do historii jako jedna z najbardziej krwawych walk na kartach komiksu. Ponownie jak w „Roku Pierwszym” dostajemy wiele przemyśleń Bruce’a i dokładne opisy wszystkich odnoszonych przez niego obrażeń. Tutaj jednak napięcie jest o tyle większe, że Wayne nie jest już młodzianem, a starym człowiekiem, który tak naprawdę może paść na zawał w każdej chwili.

W oczy rzucają mi się podobieństwa z „RoboCopem” Paula Verheovena. Tam również mieliśmy dystopijne, pochłonięte przez przestępczość metropolię oraz satyrę społeczną manifestującą się pod postacią wiadomości telewizyjnych. Wszystkie te rzeczy widoczne są w komiksie Millera i nie dziwię się, że ten został później namówiony do sporządzenia skryptów do sequeli filmu holenderskiego reżysera. Czy sam Verheoven inspirował się „Powrotem Mrocznego Rycerza”, nie wiem, ale wydaje mi się to całkiem prawdopodobne.
Owa satyra społeczna nie jest ani niczym nachalnym, ani nazbyt przerysowanym. Jest solidna i czytelna.

Jako rysownik, Miller ma dość specyficzny styl, może nawet nieco niechlujny, dla niektórych może być uznany po prostu za brzydki. Można się jednak do niego przyzwyczaić. Takie postacie jak Jim Gordon, Joker, czy sam Batman rysowane są zawsze kapitalnie. Reszta z kolei może nieco kłuć w oczy, lub wyglądać karykaturalnie… ale na swój sposób dodaje to komiksowi klimatu i idzie w parze z satyrą w tle. Poza tym, kreska z rozdziału na rozdział robi się coraz lepsza. Na etapie „Księgi Trzeciej” widać już olbrzymią poprawę.

W komiksie pojawiają się genialne motywy, jak ten z Jokerem, czy konflikt z Supermanem. Bruce Wayne sam okazuje się być maską, którą przybiera Batman, a nie odwrotnie. Bruce Wayne zginął w ciemnej alejce wraz ze swoimi rodzicami.
Podoba mi się to, co zrobiono z Harveyem Dentem. Motyw operacji jego twarzy jest ciekawym pomysłem, jednak jego ponowne popadnięcie w szaleństwo odbywa się moim zdaniem zbyt szybko.
Z Jokerem, co prawda było podobnie, jednakże Joker był bardziej jak tykająca bomba zegarowa. Przemykał gdzieś w tle, aż w końcu zabił setki ludzi w jednym dosadnym akcie okrucieństwa.

Obok tego wszystkiego są jednak wątki i motywy, może nie tyle złe, co dziwne.
Żeńska Robin, która ni z tego, ni z owego jest wygimnastykowana i przyłącza się do Batmana.
Te robo-lalki pomagające Jokerowi, które latają…
Albo wątek zimnej wojny… Sam w sobie nie jest niczym złym, jednak umiejscowienie go w historii o superbohaterach wydaje się dość nietypowym pomysłem. Jednakże za tym idzie kolejna ciekawa rzecz – Superman na usługach rządu.

Miller ma także tendencję do rzucania niezręcznych poetyckich tekstów, które nijak do postaci Batmana nie pasują. Na szczęście szybko z tego pomysłu rezygnuje, bo już pod koniec Księgi Pierwszej.

„Powrót Mrocznego Rycerza” za każdym razem zyskuje w moich oczach, a przeczytałem go już cztery razy pod rząd. To komiks-legenda, pełen akcji, interesujących motywów i świeżego spojrzenia na znaną postać. Facet w rajtuzach nigdy przedtem nie miał w sobie tyle głębi i niejednoznaczności co u Millera.

niedziela, 25 grudnia 2016

ROZDZIAŁ III: "Batman - Zabójczy żart"

Przyszła pora na jeden z najbardziej znanych komiksów o Batmanie, czyli "Zabójczy żart" Alana Moore'a, albo "The Killing Joke" (wolę używać oryginalnego tytułu). Jedyny komiks, który spodobał się Timowi Burtonowi, i który to skłonił go ostatecznie do nakręcenia w 1989 roku pełnometrażowego filmu o Człowieku nietoperzu.

"Batman" był filmem ważnym i wpływowym, bez którego nawet współczesne adaptacje komiksów nie byłyby takie same. Zdaję sobie sprawę, że jest to temat na odrębną dyskusję, jednak warto chociażby o tym wspomnieć.

"The Killing Joke" Moore'a skupia się na największym nemesis Batmana - Jokerze, a dokładniej, na jego relacji z Batmanem.

Batman i Joker są swoimi przeciwieństwami. Ten pierwszy jest strażnikiem porządku z kodeksem moralnym. Ten drugi - siewcą chaosu i bezwzględnym psychopatą. Moore jednak postanowił zrobić coś, czego nikt nigdy przedtem nie zrobił - dał klauniemu księciu zbrodni przeszłość. Nietoperz i klaun nie są już tylko swoimi przeciwieństwami. Pod wieloma względami są siebie bardzo podobni. Jasna, wręcz czarno-biała relacja staje się o wiele bardziej złożona i o wiele mniej jednoznaczna.

"Killing Joke", w przeciwieństwie do dwóch poprzednich omawianych przeze mnie pozycji, nie jest komiksem akcji, a wręcz minimalizuje ją. To komiks psychologiczny i oniryczny. Dane nam jest bowiem poznać Jokera "od podszewki".
Jak już wspomniałem, odkrywamy jego przeszłość... możliwe jednak, że ukazana nam wersja wydarzeń wcale nie jest tą prawdziwą. Joker bowiem sam przyznaje, że swoją przeszłość zdarza mu się pamiętać na kilka różnych sposobów.
Dzięki temu zabiegowi Moore czyni bezwzględnego psychopatę postacią, z którą łatwo się nam będzie identyfikować. Klaun, poza ucieleśnieniem zła, staje się tragiczną, zagubioną duszą, dla której nie ma już nadziei. Staje się on wręcz bojownikiem przeciwko szeroko pojętej zwyczajności i normalności. Przeciwko temu wszystkiemu, co utracił jednego feralnego dnia, a czego być może nigdy nie posiadał.

Jak już wspomniałem, "Killing Joke" jest komiksem bardzo onirycznym. Atmosfera wielokrotnie ociera się o senny koszmar, a to za sprawą rysunków Briana Bollanda. Są one szczegółowe, może nawet "naturalistyczne" (jeśli to słowo tutaj pasuje), a w tym wszystkim kryje się coś nieprzyjemnego, odpychającego i groteskowego.

Cóż jeszcze mogę rzec... COŚ w tej historii jest. Ma ona niesamowitą siłę oddziaływania na czytelnika. Niech świadczy o tym fakt, że czytając wygłaszany przez Jokera dowcip na końcu śmiałem się wraz z bohaterami.
To niejednoznaczna opowieść z jeszcze bardziej niejednoznacznym zakończeniem. Podobno po dziś dzień trwają debaty co ono oznacza.

piątek, 23 grudnia 2016

"The Shade"

Wrzucanie na bloga dwóch postów pod rząd nie jest może zbyt dobrym pomysłem, ale muszę coś o tym komiksie napisać i rozpocząć dyskusję.

Był pewien złoczyńca z uniwersum DC, który wydał mi się interesujący. Tak się złożyło, że dostał on nawet solową serię (Volume 1, o którym tutaj mowa składa się z czterech zeszytów, a drugi, którego jeszcze nie czytałem - z dwunastu). Owym złoczyńcą był Shade.

Pierwszy zeszyt rozpoczyna się w XIX-wiecznej Anglii. Tajemniczy mężczyzna traci pamięć i trafia pod opiekę rodziny Ludlowów. Są oni bardzo mili dla swojego podopiecznego, ale pewnego wieczoru wychodzi na jaw ich prawdziwa natura. Ludlowowie bowiem mają długą historię w zabijaniu różnych bogatych ludzi i zaskarbianiu sobie ich majątku. Postanawiają wrobić nieznajomego w kolejne morderstwo.

Nieznajomy jednak uświadamia sobie, że posiada moc kontrolowania cieni i rozprawia się z kłamliwą familią. Na tym się jednak nie kończy, bowiem dzieci Ludlowów przysięgają zemścić się na Shadzie.
Tak oto rozpoczyna się trwająca przez stulecia vendetta.

O ile pierwszy zeszyt jest niepozorny, tak pozostałe są w gruncie rzeczy pamiętnikiem Shade'a. Wspomina on różne wydarzenia ze swojego życia, nie tylko pojedynki z kolejnymi Ludlowami. Snuta przez niego narracja jest wszechobecna, co nadaje całej historii niezwykle osobistego wymiaru. Shade nie jest złoczyńcą, bliżej mu do antybohatera. To nieśmiertelny dżentelmen, który od czasu do czasu para się zbrodnią.

W komiksie pojawia się także Flash i to taki klasyczny. Wiecie... gdy jeszcze nosił garnek na głowie. Jego relacja z Shadem bardzo mi się spodobała, bo nie opera się ona na nienawiści a raczej na... rywalizacji. Jest jedna scena, w której rozmawiają ze sobą jak prawdziwi przyjaciele.

Trudno jest odmówić "The Shade" klimatu, nawet jeśli każdy zeszyt miał innego rysownika, niemniej jednak posiada on jeden problem - jest przegadany.
Narracji Shade'a jest dużo, nawet za dużo. Wielokrotnie spotykałem się ze ścianą tekstu z jednym rysunkiem obok reprezentującym, co się w owym tekście dzieje. Jest to na tyle częste, że miejscami czułem jakbym czytał streszczenie komiksu, i to jeszcze takie rozwleczone, a nie właściwy komiks. Chciałbym, żeby "The Shade" pokazał akcję, a nie tylko o niej mówił, bo to się najzwyczajniej w świecie robiło męczące. Zwłaszcza, że dialogów też jest bardzo dużo i są bardzo "rozbudowane". Postacie miejscami wygłaszają wręcz takie małe monologi.

Gdy przeczytałem "The Shade" pierwszy raz nie miałem zielonego pojęcia co o nim myśleć. To, co zastałem całkowicie rozmijało się z moimi oczekiwaniami. Nawet teraz nie wiem czy to dobry komiks, czy nie. Bo może w tym całym gadulstwie jest jakaś metoda...

Jedyny powód, dla którego wystosowałem ten wpis tak szybko jest chęć sprawdzenia, czy ktoś jeszcze ten komiks zna. Jeśli tak, to co myślicie?
Bo ja sam nie wiem...

czwartek, 22 grudnia 2016

"All-Star Superman"

Przyznaję, że Superman nigdy nie wydawał mi się interesującą postacią. Panuje ogólne wyobrażenie o nim jako o takim harcerzyku, który nie ma żadnych negatywnych cech i jakoś dawałem radę temu ulec. Ale lubiłem filmy z Christopherem Reevem i tam ta postać wypadała fantastycznie. Postanowiłem dać komiksowemu Supermanowi szansę i sięgnąłem po jedną z najbardziej cenionych serii z jego udziałem, czyli "All-Star Superman" Granta Morrisona.

Superman umiera. Tak, dobrze przeczytaliście. Lex Luthor atakuje ekspedycję na słońce (jak głupio by to nie brzmiało). Superman ją ratuje, ale absorbuje tak dużą ilość promieniowania słonecznego, że jego organizm nie jest w stanie go przetworzyć, w skutek czego jego komórki zaczynają się rozpadać z przeładowania.

Bohater stawiony zostaje w bardzo nieciekawej sytuacji. No bo jak świat, przyzwyczajony do obecności Człowieka ze stali, poradzi sobie bez jego opieki?
Superman postanawia pokazać swojej ukochanej - Lois Lane - swoją Fortecę zapomnienia, a nawet daje jej specjalny specyfik, aby przez jeden dzień sama posiadała supermoce.

Pojawiają się także podróżujący po czasoprzestrzeni Samson i Atlas, którzy pokazują Supermanowi artykuł o jego śmierci, w którym pisze, że ten przed odejściem wykonał dwanaście prac dla dobra ludzkości.
I właśnie o owych pracach opowiada ta 12-zeszytowa seria.

Po dwóch filmach Richarda Donnera wydaje mi się, że postać "Loczka" działa najlepiej, gdy się ją skonfrontuje z ludzkimi problemami. I to właśnie robi Grant Morrison. Superman - przybysz z innej planety z niemal boską mocą staje w obliczu śmierci.
Można pomyśleć, że to dość dziwny moment na zapoznanie się z postacią. Nic bardziej mylnego. Po przeczytaniu "All-Star Superman" każdy będzie wiedzieć o Supermanie wszystko, co trzeba. Jego romans z Lois i ich wzajemny stosunek względem siebie, postać Jimmy'ego Olsena i Lexa Luthora zostały przedstawione w niezwykle treściwy sposób.
Muszę szczególnie pochwalić tego ostatniego. Luthor to na pozór stereotypowy zły naukowiec z kompleksem wyższości, który chce przejąć władzę nad światem... ale z drugiej strony może on mieć trochę racji w kwestii usunięcia Supermana. No bo czy świat, mając na usługach kogoś takiego będzie w stanie normalnie funkcjonować w razie jego zniknięcia? To złoczyńca, ale o wiele bardziej niejednoznaczny, taki przed którym mimo wszystko odczuwa się zarówno nienawiść, ale i szacunek.

Mimo dość ponurego tematu wiodącego, "All-Star Superman" posiada bardzo lekki ton, jest kolorowy i wie kiedy potraktować widza humorem. Wszystkie pomysły jakie przedstawił Morrison były dla mnie zawsze z początku niezwykle konsternujące... ale bardzo szybko ujawniał się ich geniusz. Pojawia się podróżowanie po czasie i przestrzeni, występ gościnny zaliczają Supermanowie z innych czasów i wymiarów, pojawia się cała planeta Bizzarro wyglądająca jak Ziemia tylko... sześcienna. Superman niczym Herkules ma 12 prac do wykonania (tak się to robi, Zack). Bogactwo tego komiksu jest przeogromne.
Problem z niektórymi zeszytami, tudzież rozdziałami jest taki, że prawie każdy stara się być zamkniętą historią, w związku z czym niektóre wątki rozwiązują się błyskawicznie, albo w ogóle rozwiązania nie dostają tylko zostają zmiecione pod dywan.
Przykładowo: Jest sobie para z Kryptonu, która w wyniku pewnej mutacji zaczyna umierać. Superman wysyła ich do Phantom Zone obiecując, że wynajdzie lekarstwo na ich przypadłość. I już nigdy do tego nie wracamy.
Jest też masa drobiazgów, które zasługują na rozwinięcie. Gdy zobaczyłem, że Lois staje się Superwoman na jeden dzień, myślałem, że zobaczę ją w akcji. Niestety nie robi ona żadnego użytku ze swoich mocy, bo na scenę wchodzą Samson z Atlasem i trzeba poświęcić uwagę im. Marnotrastwo.

Niemniej jednak uważam "All-Star Superman" za bardzo dobrą pozycję i dobry start dla każdego, kto chciałby się personą Supermana zainteresować. Morrison kondensuje tutaj najważniejsze elementy mitologii tej postaci.
Poczucie zagubienia i konsternacji towarzyszyło mi podczas czytania bardzo często, ale to dlatego, że ulegałem pozorom. "All-Star Superman" bawi się trochę oczekiwaniami czytelnika. Jest wręcz jak dziwak wprowadzający nas do swojego świata. Najpierw jesteśmy kompletnie zagubieni, nic z tego wszystkiego nie rozumiemy, ale im dalej w to brniemy tym jaśniejsze i ciekawsze wszystko się staje.

poniedziałek, 19 grudnia 2016

ROZDZIAŁ II: "Batman - Rok Drugi"

Po ten komiks, autorstwa Marka W. Barra sięgnąłem przeświadczony, że mam do czynienia z jakąś bezpośrednią kontynuacją "Roku Pierwszego". Myliłem się. "Rok Drugi" otrzymał swój tytuł na fali popularności komiksu Millera... i to w zasadzie tyle.

Batman jest już stałym współpracownikiem policji, a Gordon awansował do rangi komisarza. Wraz z tymi zmianami do Gotham zawitało tajemnicze indywiduum - Reaper. Podobnie jak Batman, poluje on na przestępców, jednak nie waha się przed zabijaniem ich.
Podczas pierwszej konfrontacji, człowiek nietoperz cudem uchodzi z życiem. Mając do czynienia z tak zaciekłym przeciwnikiem, postanawia połączyć siły z przestępczym półświatkiem. Przy okazji także uczy się strzelać z pistoletu.

"Rok Drugi" był dla mnie komiksem konsternującym. To z jednej strony dobra historia, z ciekawymi pomysłami, a z drugiej parada zmarnowanego potencjału. Ale po kolei...

Konflikt między Batmanem a Reaperem koncentruje się na analogii między tymi postaciami.
Obaj rozpoczęli krucjatę z przestępczością z tego samego powodu. Ich metody jednak są od siebie bardzo różne.
Batman jako postać ma sens tylko wtedy, gdy nie zabija.
Reaper jest wręcz psychopatycznym maniakiem, który z zimną krwią morduje zarówno przestępców jak i wciągniętych w walkę policjantów. W dodatku okazuje się być olbrzymim wyzwaniem dla Batmana i skłania go do rozpoczęcia walki na dwa fronty. Człowiek nietoperz musi zbratać się ze znienawidzonymi przez siebie kryminalistami, w celu złapała zamaskowanego mściciela.

Wszystkie te wydarzenia skonfrontują Batmana z mordercą jego rodziców - Joe Chillem. I wiele sobie po tym wątku obiecywałem, liczyłem na jakiś dramatyczny finał. Niestety nic takiego się nie wydarzyło.
I tu pojawia się mój problem z "Rokiem Drugim". Zarzuca on różnymi interesującymi pomysłami, ale nie rozwija ich w żaden satysfakcjonujący sposób. Joe Chill jest jednym z nich. Drugim jest romans Bruce'a Wayne'a z Rachel Caspian. Liczyłem, że doprowadzi to do czegoś podobnego jak w animacji "Mask of the Phantasm" (widać, że inspirowała się ona komiksem Barra), jednak nic z tego wątku tak naprawdę nie wynika, a komiks wręcz sam kończy go w leniwy sposób.

Niezrozumiałym także pozostanie dla mnie cała afera z Brucem uczącym się strzelać. Wiadomo, że brzydzi się on broni palnej. Jest tutaj, co prawda mowa o stawaniu się jednym z kryminalistów dla dobra sprawy, ale nie ma w tym żadnego uzasadnienia dla Bruce'a, by robić tę konkretną rzecz wbrew sobie.
I jak się można domyślić - jest to bezcelowy wątek.
Poza tym, obraz Batmana trzymającego spluwę wydawał mi się bardzo nie na miejscu.


"Rok Drugi" nie był zmarnowanym czasem, posiadał kilka interesujących konceptów, nawet jeśli większość z nich została nakreślona po macoszemu. Wiem jednak, że czekają tam na mnie o wiele lepsze komiksy, a bardzo podobna historia została o wiele lepiej opowiedziana właśnie we wspomnianym przeze mnie "Mask of the Phantasm".

niedziela, 18 grudnia 2016

"The Mask"

Założę się, że prawie każdy oglądał kiedyś „Maskę” z Jimem Carreyem. Niewiele osób wie zapewne, że ów film powstał na podstawie komiksów… i że ów komiks był bardzo brutalnym, krwawym i sadystycznym tworem. Ja sam dowiedziałem się o tym jakiś czas temu za sprawą Nostalgia Critica. Oczywiście, musiałem "The Mask" natychmiast sprawdzić i okazał się… całkiem solidny.

Głównym bohaterem (przynajmniej z początku) jest Stanley Ipkiss. Jest on osobą niezrównoważoną emocjonalnie. Pewnego dnia kupuje on dla swojej dziewczyny maskę. Owa maska nie jest jednak zwyczajną maską, bowiem daje ona temu, kto ją nosi moc przekształcania rzeczywistości i działania według logiki kreskówek. Posiada ona jednak inną właściwość – wyciąga z człowieka wszystko, co najgorsze.
Ipkiss z czasem zostaje pochłonięty przez swoje demoniczne alter-ego, kłóci się ze swoją dziewczyną i morduje policjantów, którzy próbują go powstrzymać.

Część skupiająca się na Stanleyu jest najjaśniejszym punktem całości. Komiks obnaża przed czytającym swoje prawdziwe oblicze i perfekcyjnie wykorzystuje efekt zaskoczenia. Gdy tylko bohater zakłada maskę pewne jest jedno – będzie dużo krwi i dużo zabawy. Zwłaszcza, że Stanley ma całą listę osób, na których zamierza się mścić i konsekwentnie eliminuje kolejne z nich na różne kreatywne sposoby. Czarny humor jest tutaj kluczowy.

Niestety nieśmiertelny psychopata zostaje szybko usunięty i maska trafia w ręce porucznika Kellawaya. Kellaway prowadzi sprawę przeciwko członkowi mafii, handlarzowi narkotyków – Eugene Rapaz.
Niestety śledztwo nie idzie po jego myśli. Kłody pod nogi kładzie mu skorumpowany adwokat, a także upierdliwi przełożeni. Mając w rękach nadnaturalny przedmiot postanawia użyć go do walki z przestępczością.

Gdy na scenę wkracza Kellaway, historia traci swój pazur. Powód jest prosty – Ipkiss był ciekawszą postacią. Można było zrobić z niego antybohatera, nie trzeba było wprowadzać w jego miejsce zupełnie nowej, w dodatku bezbarwnej postaci. Cała akcja z mafią i Rapazem jest strasznie męcząca, bo nie dowiadujemy się o nich w zasadzie niczego konkretnego. Są złą mafią… i tyle. Rapaz ma taże pomocnika Waltera, który jest nieśmiertelny z jakiegoś powodu i komiks w żaden sposób tego nie tłumaczy.
Za żadne skarby nie da się w to się zaangażować. I tylko obecność Maski ratowała sytuację i dostarczała mi wystarczająco dużo siły by brnąć w to wszystko dalej.
Podsumowując, cały segment dotyczący Kellawaya stał się męczącym kryminałem jedynie przerywanym przez rewelacyjne scenki z Maską.

Komiks posiada swój specyficzny klimat. Jest kreślony w naturalistyczny sposób (żeby gore było bardziej odpychające, oczywiście), ale często używa specyficznej kolorystyki, by kreować odrealnioną, surrealistyczną atmosferę.
Nie będzie też niczym zaskakującym, jeśli powiem, że część dotycząca Ipkissa jest tą dysponującą o wiele gęstszym i mroczniejszym klimatem, podczas gdy przy okazji Kellawaya to wszystko zdaje się gdzieś ulatywać.

„The Mask” to solidny komiks z rewelacyjnym, dającym dużo swobody konceptem. To wariacja na temat Jekylla i Hyde’a, gdzie dobry człowiek zostaje pożarty przez wewnętrzne demony. Niestety mogło to zostać wcielone w życie o wiele lepiej. Historię Stanleya Ipkissa można chłonąć jednym cięgiem, z kolei historia Kellawaya jest do przeczytania, ale czuć jakościowy spadek.

sobota, 17 grudnia 2016

ROZDZIAŁ I: "Batman - Rok Pierwszy"

Na pierwszy ogień poszedł "Rok Pierwszy" Franka Millera. Powstał on w ramach rebootu całego uniwersum po evencie zatytułowanym "Kryzys na nieskończonych ziemiach". Mój wybór był zatem oczywisty.
Faktycznie, na kartach tego komiksu będziemy śledzić początki kariery Bruce'a Wayne'a jako Batmana, a także, równolegle, początki kariery porucznika Jamesa Gordona.

O Franku Millerze wiedziałem tylko tyle, że odpowiadał za jedne z najwybitniejszych komiksów w historii, po czym oszalał i zaczął wypuszczać kuriozalnie przerysowane, okropne historie. Całe szczęście "Rok Pierwszy" pochodzi z tego lepszego okresu.

Przede wszystkim muszę pochwalić klimat tego komiksu - ciężki i mroczny.
Gotham od samego początku przedstawiane jest jako miejsce przepełnione niebezpieczeństwami, nieprzyjazne, przyprawiające wręcz o paranoję. Miastem rządzi przestępczość. To właśnie w takim otoczeniu na świat przyjdzie syn Jima Gordona i właśnie do tego miejsca powróci Bruce Wayne, by stawić czoła swoim demonom.

Na pierwszym planie są tutaj bohaterowie. Dane nam jest wejrzeć głęboko w psychikę każdego z nich i dokładnie zbadać ich losy.

W przypadku Bruce'a będzie to chęć pomszczenia swoich rodziców zamordowanych przed laty przez przypadkowego rabusia. Wrogiem przyszłego Batmana staje się abstrakcyjny koncept przestępczości. To właśnie przeciwko niej będzie wyruszać noc w noc, ryzykując przy tym swoim zdrowiem i życiem.
Tutejszy Batman jest na początku swojej wędrówki. Jest nieporadny, zostaje ranny, pakuje się w coraz większe tarapaty i wychodzi z nich cało... cudem. Napięcie narasta z każdą chwilą, zwłaszcza, że Miller nie szczędzi opisów odnoszonych przez bohatera ran.
Po drugiej stronie barykady jest Gordon, "ostatni sprawiedliwy" pośród skorumpowanych gliniarzy. Chce tylko zapewnić byt rodzinie, nawet jeśli oznacza to w pewnym stopniu jej zaniedbywanie. Praca skutecznie odsuwa go od żony, a nawet pcha w ramiona pewnej policjantki.

"Rok Pierwszy" czerpie dużo inspiracji ze stylistyki noir.
Objawia się to chociażby w niejednoznaczności bohaterów, zwłaszcza Jima Gordona.
Na niektórych kadrach Gotham wygląda jakby żywcem wyjęte z czarnego kryminału. Wrażenie to potęgują także kadry zdominowane przez tylko jeden kolor.

Żaden z ikonicznych złoczyńców się w komiksie nie pojawia, przedstawiona została za to mafia rządząca Gotham, postać Harvey'a Denta, a nawet Catwoman. Ta ostatnia jednak nie pełni w historii praktycznie żadnej roli i nie jestem do końca pewny dlaczego ona w niej w ogóle jest.

Zarzutów do "Roku Pierwszego" jako tako nie mam.
Poza bezcelowym wątkiem Catwoman mógłbym pokręcić jeszcze nosem na nieco nierówne tempo akcji.

Psychologia gra w komiksie Millera pierwsze skrzypce i to ona nadaje poszczególnym wydarzeniom wydźwięku. A ponieważ tkwimy w umyśle szaleńca i rozdartego człowieka w wrogim dla siebie środowisku - nie ma co liczyć na lekką atmosferę, czy jakikolwiek optymizm. To ponura, depresyjna opowieść z płomykiem nadziei na koniec.

„Rok Pierwszy” to chyba najlepsze wprowadzenie do postaci Batmana jakie można znaleźć, jednak nie sprawdza się jako zamknięta opowieść, bo zwyczajnie taką nie jest. Wątek walki z mafią urywa się, a Catwoman została przedstawiona tylko po to, żeby mój pojawić się w kolejnych komiksach.