poniedziałek, 13 marca 2017

*Errata* „The Amazing Spider-Man” #01-1990 TM-Semic

W tym wpisie spieprzyłem kilka rzeczy, zostałem w bardzo brutalny sposób poinformowany co spieprzyłem i teraz postanawiam dopisać małe sprostowanie.
Ponieważ jestem sklerotykiem, zapomniałem, że oprócz Mandragory, komiksy w formie zeszytowej wydawał także Dobry Komiks, o którym zresztą na łamach bloga wspominałem. Te dwie inicjatywy jestem w stanie wymienić na pewno, bowiem pamiętam je z czasów mojej młodości.
Po drugie, pierwszą historię narysował nie Steve Ditko, a (ku mojemu olbrzymiemu zaskoczeniu) Frank Miller. Skąd wyczarowałem Ditko? Cóż, zasugerowałem się tym, że kreska bardzo mocno skojarzyła mi się z tym jednym komiksem z Green Goblinem z lat 60tych. Po drugie, wydawało mi się, że ta historia również pochodzi z mniej więcej tego okresu, bowiem pisana była w bardzo podobny sposób. Zweryfikować tego wszystkiego nie dałem rady bo nie wiedziałem jak odszukać pierwotne wydanie tego zeszytu, a polscy wydawcy postanowili wyrzucić oryginalnych autorów i wymienić w tym miejscu siebie.

Chciałbym w tym miejscu zwrócić też uwagę na to jak nazwałem swojego bloga. "Pamiętnik laika". I słowo "pamiętnik" jest tu kluczem. Nie czuję się zobowiązany do robienia researchu przy opisywaniu każdego przeczytanego przez siebie komiksu, najważniejsze jest dla mnie to jaki ten komiks jest z perspektywy takiego nowicjusza w temacie. Zdarzy mi się czasem uwzględnić jakieś zasłyszane informacje z drugiej ręki, ale nie jestem człowiekiem nieomylnym, więc nie wściekajcie się na mnie jeśli coś przekręcę.
Nie uważam siebie za recenzenta komiksów, a raczej za typka, który zaczyna poznawać medium, błądzić po nim i uczyć się... a przy okazji dzielić się swoimi wrażeniami. Ten blog ma dla mnie charakter osobisty, a nie w jakikolwiek sposób oficjalny.

„The Amazing Spider-Man” #01-1990 TM-Semic

Wydawnictwo TM-Semic było pierwszą (później była jeszcze Mandragora) w naszym kraju próbą sprzedania komiksów amerykańskich w formie zeszytowej. Było to chyba także (nie jestem pewny, pozwolę sobie tu na strzał w ciemno) jedną z pierwszych prób przetłumaczenia takowych na język polski. Myślę, że dla wielu moich czytelników będzie to nostalgiczna wyprawa. Dla mnie będzie to mierzenie się z pewną legendą.
Tak, mam na swoim dysku dokładnie 102 zeszyty i dziewięć lat historii i zamierzam poświęcić jej cały ogromny cykl wpisów.

Każdego, kto w tym momencie złapał się za głowę mogę od razu uspokoić – nie zamierzam opisywać każdego zeszytu z osobna. W jednym wpisie będę dzielić się swoimi wrażeniami po lekturze kilku zeszytów… albo wybiorę po prostu te ciekawsze, które w jakiś konkretny sposób zapadną mi w pamięć. Tak, czy inaczej wpada po drodze kilka eventów i rozleglejszych historii, na które poświęcać będę po jednym wpisie.

Mając to za sobą…
Możemy przejść do pierwszego zeszytu. I już na samej okładce powitała mnie… literówka. Marvel bowiem napisane zostało przez „w” („Witajcie w uniwersum Marwela”)

Podczas, gdy za oceanem przeciętny zeszyt liczy sobie ok. 20-25 stron, TM-Semic łączy ze sobą standardowe dwa zeszyty w jeden dając nam zawsze po średnio 50-parę stron lektury. W pierwszym numerze dostajemy dwie niepowiązane ze sobą historie. Pierwsza zaczyna się od Punishera, próbującego zabić guru imieniem Turhan. Turhan demonstruje na pewnej kobiecie swój „dotyk śmierci”… ale facet nie ma żadnych nadnaturalnych zdolności tylko pierścień z trującą igłą. Szarlatan zostaje zabity, a jego ciało zostaje skradzione przez Doctora Octopusa, który planuje otruć pięć milionów mieszkańców...

Fabuła tego epizodu jest niedorzeczna, ale dobrze się na niej bawiłem. To coś podobnego do tej historii z Green Goblinem z at 60-tych, którą już kiedyś przedstawiłem na łamach swojego bloga, ale ciut mniej infantylne. Oczywiście bohaterowie nadal mają tendencję do mówienia o sobie w trzeciej osobie, do mówienia do siebie, snucia mini-monologów podczas scen akcji i ich kwestie są okropnie kiczowate, ALE nie męczyły mnie tak bardzo jak przy okazji „Secret Wars” na przykład. I myślę, że pewien wkład w to ma polskie tłumaczenie, które jest uroczo nieporadne. Zdarzają się głupie błędy w stylu niewłaściwego szyku wyrazów, albo tekstu lądującego w niewłaściwym dymku, ale przynajmniej nie ma literówek… a tego niejednokrotnie nie potrafią się ustrzec dzisiejsze wydawnictwa.

W drugim epizodzie Peter Parker wspomina w mocno nienaturalny sposób swoją genezę. Urocze w niej jest to, że narracja z kwadratowych paneli niejednokrotnie znajduje swoją kontynuację w dymkach w czasie retrospekcji. Kiedy już w ten iście łopatologiczny sposób dowiedzieliśmy się jak Pajączek został Pajączkiem, odwiedza on chorego chłopca, który zawsze marzył o spotkaniu Spider-Mana. Obserwujemy ich rozmowę i… to w zasadzie tyle.

Wiem doskonale, że to miał być taki „uroczy gest” i identyczny motyw pojawia się w jednym odcinku serialu animowanego, ale ewidentnie widać, że to wszystko jest tylko pretekstem do przedstawienia origin-story głównego bohatera.

Cały komiks jest narysowany mocno przeciętnie. Czy to Steve Ditko, nie mam pojęcia, bowiem zeszyt tej informacji nie podaje.

Widać, że TM-Semic swoim tłumaczeniem celował w młodszych czytelników. Niektóre dialogi, nie wiem na ile wiernie przetłumaczone, są absurdalne i dziecinne… ale skłamałbym mówiąc, że mnie to nie urzekło. Szacunek należy się dla samej inicjatywy, choć prawda jest taka, że Semicowi brakowało solidnej redakcji i korekty.


I tym oto sposobem zaczynamy ten długi, długi cykl…  

czwartek, 9 marca 2017

"Marvel Super Heroes - Secret Wars" (Tom I)

W swojej karierze komiksowego laika postanowiłem spróbować czegoś nowego – postanowiłem przeczytać jakiś event, zobaczyć crossover wielu postaci. Moją ciekawość rozbudzał fakt, że zazwyczaj o eventach słyszałem raczej negatywne opinie, a ja sam miałem w umyśle wizerunek jak takie coś mogło wyglądać – Masa bohaterów wepchnięta do jednej historii, gdzie tylko kilka jest rozwiniętych, a cała reszta robi za tło i jest niemalże bierna na wszystko co się dzieje.

Żeby swój pogląd zweryfikować postanowiłem przeczytać klasyczny event z uniwersum Marvela – Secret Wars. Ta 12-zeszytowa seria została przez Wielką Kolekcję Komiksów Marvela podzielona na dwa tomy i poniższy tekst dotyczyć będzie tylko pierwszego tomu.

Grupa losowych bohaterów – członkowie Avengers, męska część Fantastycznej Czwórki, X-Meni i Spider-Man zostają uprowadzeni przez tajemniczy kosmiczny byt nazywający siebie Beyonderem. Beyonder lubi porywać herosów i wysyłać ich do walki na śmierć i życie z równie przypadkowo dobranymi złoczyńcami. Ten zespół, który wygra dostanie nagrodę w postaci spełnienia wszystkich najskrytszych pragnień. Wojna między facetami w trykotach odbędzie się na specjalnie stworzonej w tym celu planecie…

Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to obecność bardzo mało znanych czarnych charakterów. Nigdy nie słyszałam o Molecular-manie, Absorbing-manie, czy innych dziwakach towarzyszących Doomowi, Galactusowi i Drowi Octopusowi. I nie byłoby to dla mnie nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w obozie pozytywnych bohaterów są wszystkie ikoniczne postacie – Iron Man, Thor, Spider-man, Hulk, członkowie Fantastycznej czwórki…
Wiem, że eventy są sposobem na porządkowanie uniwersum i w chwili pisania tego tekstu mam za sobą tylko połowę historii… ale trudno jest mi pozbyć się wrażenia, że wszystkie te nieznane mi postacie zginą w trakcie Secret Wars.
Warto też zaznaczyć, że można tu znaleźć bardzo klasyczne warianty niektórych bohaterów, jak na przykład Miss Marvel, czy Iron Mana. I Hulk ma mózg Bruce'a Bannera, warto to mieć na uwadze. Nie wiem jak inni, ale ja jakoś nie mam ochoty w to wnikać. Akceptuję to.

Początek komiksu był dla mnie dość sentymentalny, bowiem Secret Wars było częścią animowanego serialu o Spider-Manie. Niestety historia ta szybko stała się niesamowicie męcząca i nieciekawa.

Gdy wszystko się zaczyna, zarówno w obozie bohaterów jak i złoczyńców zaczynają wybuchać panika i kolejne sprzeczki o byle głupoty. Gdy wszyscy już lądują na planecie, przywództwo nad tymi złymi przejmuje Dr. Doom, natomiast ci dobrzy cały czas smucą się bo są tak daleko od domu, opuścili swoje żony, nie wiedzą co się z nimi dzieje… i tak do porzygu przy okazji każdej spokojniejszej sceny. Warto też zaznaczyć, że te partie komiksu, w których nikt się z nikim nie tłucze poświęcone są albo na ekspozycję, albo na taki właśnie „rozwój” bohaterów.

W zamyśle bohaterowie dopiero z czasem mieli nauczyć się pracy zespołowej, pokonać różnice między sobą i ja rozumiem, że na początku oni wszyscy musieli się dotrzeć, tylko, że oni wszyscy się znają, grają w tej samej drużynie, a przez połowę tomu odnoszą się do siebie jak kompletne dupki. Baa, X-Meni postanawiają, że nie lubią swoich towarzyszy i opuszczają obóz bohaterów, by działać na własną rękę… mimo że nie mają żadnego realnego powodu by tak postąpić.

Wewnętrzne konflikty w obozie złoczyńców na początku wypadają już trochę lepiej, bo mniej więcej tego się po tych charakterach można by spodziewać. Wypada to nie tylko naturalniej ale i czemuś już służy. Każda z tych postaci nigdy przedtem nie pracowała w zespole, a każdy chce rządzić. Ironicznie, gdy przychodzi co do czego tworzą oni o wiele bardziej zgrany zespół niż super herosi.

Problem jaki mam ze wszystkimi to to, że… niczym się w gruncie rzeczy od siebie nie różnią. Wszyscy mówią w dokładnie ten sam sposób, a komiks nie nadaje nikomu żadnej indywidualności. Nikt nie jest w żaden sposób wyjątkowy, wręcz połowa postaci jest sobie tylko po to, żeby być.

Na tym etapie każdy się chyba domyśla na czym, w skrócie, polega mój zarzut odnośnie „Secret Wars”. To komiks napisany niesamowicie topornie. I odbija się to także na dialogach, które miejscami wyglądają jak mini-monologi. Wszyscy mają dziwną manierę mówienia o sobie w trzeciej osobie, a także tłumaczenia w trakcie scen akcji tego, co się dzieje. Kiedy pojawiają się jakieś dynamiczne kadry, wszelkie napięcie zostaje wyssane przez olbrzymie dymki po brzegi wypełnione tekstem.
Przykładowo, gdy Doom uderza kogoś ręką, to daje radę przeprowadzić pełną konwersację ze swoim oponentem w ramach jednego kadru.
Napięcia nie ma za grosz, a sceny akcji wydają się przez to niesamowicie rozwleczone.

Jeśli chodzi o rysunki to Mike Zeck ma styl podobny do Jima Aparo, tylko jest bardziej niechlujny. Masa rysunków wygląda jakby była robiona na odwal się, a kolory miejscami jeszcze to wrażenie potęgują.

Na pewno przeczytam i opiszę jeszcze drugi tom, ale nie nastawiam się do „Secret Wars” jakkolwiek pozytywnie. To komiks o do bólu infantylnym scenariuszu i do bólu przeciętnymi rysunkami. Jest w tym wszystkim potencjał, ale nikomu raczej nie kwapi się żeby go wykorzystać.


Trochę się nasłuchałem o tym, że klasycznego Marvela nie da się czytać… no i cholercia, ten kto mi to powiedział miał rację...

poniedziałek, 6 marca 2017

Dygresja #2 - Dlaczego "Strażnicy" Snydera są do niczego?


Niedawno na moim blogu publikowałem recenzję „Strażników” Alana Moore’a i sugerowałbym każdemu zapoznanie się z nią przed przystąpieniem do lektury poniższego tekstu.

Każdy już wie jaki mam stosunek do komiksu, dlatego teraz podzielę się z Wami moimi spostrzeżeniami odnośnie jego filmowej adaptacji. I po tytule tego wpisu już pewnie domyśliliście się, że Zack Snyder, mówiąc delikatnie, nie spełnił moich oczekiwań.

Mam za sobą seans 3,5-godzinnego Ultimate Cut i stwierdzam, iż jest to sztandarowy przykład całkowitego niezrozumienia materiału, z którego się czerpie. Zack Snyder pozował na fana komiksów na długo przed „Człowiekiem ze stali”, czy „Batman v Superman”. Moje zarzuty co do tych dwóch filmów mógłbym śmiało podpiąć pod „Strażników”.

Aby oddać sprawiedliwość – to nie jest zły film sam w sobie. Jest zrealizowany spektakularnie dobrze. Efekty specjalne są imponujące, aktorzy zostali dobrze dobrani i spisują się w swoich rolach albo solidnie, albo rewelacyjnie. Jackie Earle Haley to perfekcyjny Rorschach. Scenariusz sam w sobie również nie ma w sobie żadnych uchybień.

Ale nie o to chodzi.

Snyder postanowił dokonać przeniesienia komiksu kadr w kadr na taśmę filmową. Postanowił dokonać najwierniejszej możliwej adaptacji i cały czas stara się nam wmówić, że jego film tym właśnie jest.

Dlaczego stara się wmówić?

Bo po drodze zatraca cała idącą za „Strażnikami” ideę. Komiks Moore’a jest tak dobry, ponieważ jest realny, naturalistyczny i nie ma w sobie przedramatyzowania. Bohaterowie są realni, ponieważ często widzimy ich w intymnych sytuacjach, odczytujemy ich intymne rozmowy.

Snyder w swoim filmie przepuszcza wszystko przez szary filtr, bombarduje widza slow-motion, wrzuca łopatologiczną muzykę do dramatycznych scen i podkręca poziom przemocy do granic absurdu. Nie mówię, że komiksowi „Strażnicy” nie byli krwawi, ale nie nadużywali przemocy. Nie eksponowali gore tak jak Snyder. (O! Patrzcie jak jej strzelił w rękę, jak jej pomalutku odpada palec!)
W jednej ze scen, Dan i Laurie zostają napadnięci przez grupę rzezimieszków. Podczas, gdy u Moore’a to zwykła bójka, u Snydera para zabija kilku z napastników. Zabija z zimną krwią. (!)
Co więcej, reżyser odbiera postaciom ich kiczowate wdzianka i zastępuje je… zbrojami. Oryginalne kostiumy były kiczowate bo miały być kiczowate. I bohaterowie sami podchodzili do nich z dystansem. Noszenie przez nich takich strojów (chyba mogę sobie pozwolić na taką interpretację) było odwołaniem się do czegoś, co tkwi w świadomości kultury. Zakładam, że ludzie w świecie „Strażników” też mają komiksy o facetach w trykotach.

Niesamowicie rzeczywisty świat u Moore’a zostaje przez Snydera zatopiony w nabrzmiałym patosie. Bo Snyder lubi być „fajny” i „edgy” i wrzuca to wszędzie tam, gdzie być nie powinno.

Warto też zwrócić uwagę na to jak wielkim strzałem w stopę jest to wmawianie widzowi, że jest to wierna adaptacja. Scenariusz zmienia kolejność niektórych scen, a niektórych bohaterów upraszcza lub pomija. I normalnie nie zwróciłbym na to uwagi, ale skoro silimy się już na maksymalnie wierne odwzorowanie, to takie drobiażdżki zaczynają zgrzytać. Czemu Laurie ma retrospekcje odnośnie Komedianta na początku filmu i podczas przesłuchania, a nie kiedy spotyka Jona w jego fortecy na Marsie? Czemu nie ma tych ‘flashbacków’ wtedy kiedy miałyby one sens?

Finał również został zmodyfikowany względem pierwowzoru. Gigantyczna ośmiornica niszcząca miasto wydała się dla Snydera zbyt dziecinnym pomysłem, więc postanowił dopisać wrobienie we wszystko Jona, czyli Doktora Manhattana… dzięki czemu słowa Ozymandiasza odnośnie „Praktycznego żartu na ludzkości” całkowicie tracą swój sens i siłę.


Zack Snyder wyszedł z założenia (i to podejście zostało mu do dziś), że jeśli da fanom odwzorowanie kadrów kreska w kreskę to oni się ucieszą. Nie wiem jak Wy, ale na mnie to nie podziałało. „Strażnicy” są pozbawieni wszystkiego, co czyniło pierwowzór tak dobrym, wręcz staje się jego zaprzeczeniem. Realny świat i bohaterowie giną pod Snyderowską „fajnością”. Ten film przypomina mi fanfik do komiksu, a nie jego adaptację. Fanfik nastolatka, który chce być mroczny i poważny.

sobota, 4 marca 2017

Dygresja #1 - Dlaczego Christopher Nolan jest komiksowy, a jego realizm to bzdura?


*post przeniesiony z mojego, już nieaktywnego bloga filmowego*

Zdaję sobie sprawę z tego, że temat, który poruszam jest nieaktualny od bardzo dawna, jednak dopiero od niedawna zaczęło mnie go "gryźć". Kiedyś zrecenzowałem "Trylogię Mrocznego Rycerza" Christophera Nolana. Wtedy jednak nie czytałem jeszcze komiksów o Batmanie. Teraz za to czuję się nieco bardziej kompetentny do wywnioskowania tego oto wpisu.

Rozchodzi się o rzekomy "realizm" w "Batmanach" Nolana, który był tak samo skrajnie wychwalany jak i krytykowany. "Mroczny Rycerz" był dla wielu za "mało komiksowy".
Ja na to powiem tak:
Bzdura!

Nolan nie jest ani realistyczny, ani za mało komiksowy. Wprost przeciwnie. Bardzo wiernie zaadaptował on wiele elementów z takich komiksów jak "Batman - Rok Pierwszy", "Długie Halloween", "Zabójczy Żart" i "Powrót Mrocznego Rycerza".

Zacznijmy od pierwszej, najbardziej oczywistej rzeczy - od zderzenia z wizją Burtona.
Tim Burton w 1989 roku skonstruował Batmana praktycznie od zera, ściągając tylko to i owo z "Zabójczego żartu" (jedynego komiksu, który w życiu przeczytał). Będąc wielkim fanem starego kina, zaczerpnął inspiracje właśnie stamtąd. "Batman" to hołd dla kina lat 50tych, mieszający w sobie stylistykę filmów noir z gotykiem brytyjskiej Wytwórni Hammer. Był to film zarówno bardzo tradycyjny i klasyczny, jak i niesamowicie świeży. Ponad wszystko jednak - był on odrealniony. I właśnie w zderzeniu z tym odrealnieniem, prosta forma filmów Nolana jawi się jako niesamowicie realistyczna.

Użyłem terminu "prosta", bowiem nie jest ona niczym stylowym. Nolan większą wagę przyłożył do scenariusza, intrygi i bohaterów. Gotham wygląda u niego dość "zwyczajnie"... ale co w tym złego? W adaptacjach Marvela miasta również wyglądają stosunkowo normalnie. Co więcej, gotycki wystrój Gotham przeniknął do komiksów dopiero po filmie Burtona... tak jak zresztą wiele innych, teraz nierozdzielnie związanych z postacią Gacka elementów.

Nolan tak naprawdę przenosi na ekran klimat komiksów Franka Millera. "Batman - Początek" jest taką luźną adaptacją "Roku Pierwszego". W obu przypadkach Gotham jest po prostu brudnym, szaro-burym, nieprzyjaznym miastem zdominowanym przez przestępczość. Tak było we wspomnianym "Roku Pierwszym", tak było w "Powrocie Mrocznego Rycerza"
(który, żeby było ciekawiej, był wizją dystopijną, może nawet ocierającą się o postapo).

Przejdźmy teraz do postaci protagonisty.
Czemu Nolan musi być taki poważny, wręcz smętny?
Wynika to tylko i wyłącznie z samej postaci Bruce'a Wayne'a. To ktoś zupełnie inny niż Steve Rogers, czy Tony Stark. Jego historii nie da się pokazać w kolorowy sposób, skupiając się na nim.
Powód jest prosty - Bruce Wayne jest człowiekiem chorym psychicznie. Ukształtowały go traumy z dzieciństwa, które z czasem urosły do rangi obsesji. To szaleniec, zmagający się z innymi szaleńcami. Śledząc tę postać, poznając ją "od podszewki" nie da się zrobić optymistycznego filmu. I wbrew pozorom, wszystkie komiksy skupiające się na Waynie są bardzo ciężkie w odbiorze i bardzo depresyjne.
U Burtona, Bruce Wayne jest postacią o wiele bardziej tajemniczą. Informacji o nim dostarcza nam kontekst, ale nie zagłębiamy się w żadnym stopniu w to, co siedzi w jego głowie... i stąd drastyczna różnica pod względem tonu.

Następna w kolejce jest zbroja oraz Batmobil, przez wielu krytykowane w dwóch pierwszych filmach trylogii.
Bruce Wayne, przygotowując się do swojej krucjaty przeciwko przestępczości kompletował arsenał ze wszystkiego, co było pod ręką. Miał pod ręką czołg, więc posługiwał się czołgiem. To nie wynika z realizmu, tylko z logiki.
A zbroja? Burton wprowadził ją jako pierwszy. Co więcej, w "Roku Pierwszym" strój Batmana też wyglądał dość prosto i ten z czasem go udoskonalał. W filmach Nolana było dokładnie tak samo. Odzwierciedlało to także ewolucję bohatera, który nabierał doświadczenia.

Drążąc dalej "Batman - Początek" odnajdziemy Scarecrowa i jego toksynę strachu. Motyw ten jest również żywcem wyjęty z komiksów. Czy naprawdę można mówić o realizmie w takiej sytuacji?
I skoro już przy tym jesteśmy - to samo tyczy się latania za pomocą peleryny, będącego dla wielu odstępstwem od rzekomego realizmu.
Nie ma realizmu - nie ma odstępstwa.

Jest jeszcze jedno drobne nawiązanie, o którym chciałbym wspomnieć. Pierwsze sceny "Batman - Początek" i wszystko związane z Ligą Cieni kojarzy mi się mocno z "Mieczem Azraela", gdzie również pojawiały się mityczne motywy, kryjówka w górach, a ideologia ligi jest bardzo podobna do postępowania tytułowego Azraela. Zresztą nie tylko jego. Taką brutalnością charakteryzował się także Reaper z "Roku Drugiego", który podobnie jak Ra's Al Ghul chciał aby Bruce był jego następcą.

Nadeszła pora na "Mrocznego Rycerza", który z kolei był luźną adaptacją kontynuacji "Roku Pierwszego", czyli "Długiego Halloween". W owym komiksie mafia Gotham zatrudniała superzłoczyńców do wykonywania różnych zadań. W filmie Nolana mafia również zatrudnia, ale tylko Jokera, aby ten wyeliminował Batmana.

Chciałbym się tutaj zatrzymać i przyjrzeć się uważnie klauniemu księciu zbrodni.
Joker w filmie opowiada różne wersje swojej przeszłości. Jest to bezpośrednie nawiązanie do "Zabójczego żartu", gdzie Joker przyznaje, że zdarza mu się pamiętać swoją przeszłość na kilka różnych sposobów.
Co więcej, jego celem jest skłonienie ludzi do zniżenia się do jego poziomu. To dokładnie to samo, co robił z Jimem Gordonem w komiksie Moore'a tylko na o wiele większą skalę.

A teraz dla kompletnych laików:
Rodziny mafijne Falcone'ów i Maronich również są wyjęte z kart komiksów. To samo tyczy się kampanii "Wierzę w Harvey'a Denta".
Naśladowcy Batmana, pojawiający się na początku filmu odnoszą się zapewne do gangu Synów Batmana, pojawiającego się w "Powrocie Mrocznego Rycerza".

Film rozmija się z komiksem na etapie genezy Two-face'a. U Nolana ma ona charakter bardziej symboliczny, miała ona świadczyć o triumfie Jokera. Dent mści się, podobnie jak w "Długim Halloween" jednak na policjantach, którzy wystawili jego i jego ukochaną, a nie na mafiozach, którzy go oszpecili.

"Mroczny Rycerz powstaje" ma najmniej istotnych nawiązań do komiksu. Jestem w stanie wymienić dwa.

Geneza Bane'a jest zupełnie inna, aczkolwiek motyw dorastania w więzieniu został ściagnięty z "Vengeance of Bane", będącego prequelem do "Knightfall".
(Nawiasem mówiąc - owo więzienie nie było dziurą w ziemi, tylko mieściło się na odległej wyspie.)
Z samym "Knightfall", trzecia odsłona Nolanowskiej trylogii dzieli jeszcze tylko scenę, w której Bane przetrąca Batmanowi kręgosłup, a także wypuszczenie kryminalistów z więzienia.

Bruce Wayne w wyniku zakończenia "Mrocznego Rycerza" przestaje być Batmanem. Nie może jednak znieść własnej bezczynności w obliczu nowej fali przestępczości i postanawia przerwać superbohaterską emeryturę - to oczywiście znowu Frank Miller ze swoim "Powrotem Mrocznego Rycerza".

Motyw stawania się symbolem jest autorskim pomysłem Nolana, ale bardzo dobrze oddaje naturę Batmana.
Batman zawsze gdzieś tam jest w ciemnościach i noc w noc strzeże miasta. W komiksach obsesja ta przyczyniła się do jego wielkiej klęski w "Knightfall" i do kontynuowania walki na starość w komiksie Millera.
Myślę, że Nolan jest postrzegany przez wielu jako realistyczny także z innego powodu. Batman jako superbohater jest najbardziej wiarygodny ze wszystkich, głównie przez swoja chorobę psychiczną. Ponieważ kierują nim obsesje, jesteśmy w stanie o wiele bardziej uwierzyć w to, że ten przebiera się w strój nietoperza i gania tak po mieście.

Zanim jednak przejdę do podsumowania, chciałbym zwrócić uwagę na relację Bruce'a ze swoim lokajem Alfredem.
Alfred opiekował się Brucem od małego i był dla niego namiastką ojca. W komiksach, u Burtona, a także w animacjach relacja ta była bardzo subtelna i minimalistyczna. Nolan postanowił pójść w przeciwnym kierunku i rozszerzył ją. Rozmawiają ze sobą znacznie więcej, jednak "esencja" tej relacji została zachowana.
Czemu o tym wspominam?

Christopher Nolan dokonał wiernej komiksom adaptacji postaci Człowieka-nietoperza, podobnie jak robił to Marvel.
Ilość motywów wyjętych żywcem z komiksów jest ogromna i tylko gdy odrzucimy "realizm", wszystko nabierze więcej sensu i wiarygodności. Wątpię, by ktoś tak dotkliwie poparzony jak Two-face był w stanie normalnie funkcjonować. Dzięki temu także toksyna strachu i latanie za pomocą peleryny nie jest rażące.
Znane motywy zostają przedstawione kreska w kreskę jak w komiksach, lub w inny, czasem bardziej rozbudowany sposób, jednak ich "wymowa" i sens pozostają takie same.
Nie ma tu ani przesadnego filozofowania, czy patosu. Ton wynika z tego jaka postacią jest Bruce Wayne - tragiczną, szaloną i pesymistyczną.

piątek, 24 lutego 2017

„Strażnicy”

Lektury obowiązkowej nie mogło na moim blogu zabraknąć. Zdaję sobie sprawę z tego, że o powieści graficznej Alana Moore’a powiedziano już chyba wszystko, jednak mimo wszystko spróbuję wtrącić swoje trzy grosze z nadzieją, że uda mi się zaproponować inny punkt widzenia.

Strażnicy” cenieni są za przełamanie stereotypów o superbohaterach. Ja jednak nie zamierzam podchodzić do tego komiksu od tej strony, a po prosto ocenić jak się on trzyma z perspektywy czasu i jak mogą na niego zareagować nicniewiedzący tacy jak ja.

Rzecz dzieje się w alternatywnej rzeczywistości, w której superbohaterowie mieli pewien wpływ na losy świata. Faceci w rajtuzach istnieli i nosili naprawdę obciachowe stroje. Niestety w latach 80-tych policjanci rozpoczęli strajk wymuszając na rządzie wprowadzenie ustawy zakazującej bycia mścicielami w maskach. Gdy poznajemy głównych bohaterów, prawie wszyscy są na emeryturze. Prawie, bowiem kilku jest na usługach rządu, a zamaskowany Rorschach nie zaprzestał swojej działalności będąc celem nie tylko ulicznych bandytów, ale i policji.
Śmierć jednego z dawnych towarzyszy – Komedianta, będącego od lat na usługach rządu – podsuwa Rorschachowi myśl, że być może w mieście grasuje zabójca superbohaterów. Powiadamia on swoich dawnych kolegów po fachu z nadzieją, że któryś z nich pomoże mu w jego śledztwie.

Strażnicy” na pierwszy rzut oka są pozycją idealną dla kogoś nieobeznanego w komiksach superbohaterskich. Postaciami są nieznani herosi, których poznajemy w obszernej, ale jednak zamkniętej historii. Nie trzeba odrabiać pracy domowej, żeby zabierać się za lekturę.
Niestety pozory mogą mylić. Komiks Moore’a jest całkowitym przeciwieństwem typowego komiksu superbohaterskiego, a na pewno każdego, o którym pisałem na łamach tego bloga. To nie jest komiks akcji. Wątek kryminalny jest tu tylko punktem wyjścia, klamrą zamykającą wszystkie wątki w jednej ponad 400-stronicowej opowieści, zresztą zostaje on szybko zepchnięty na bok. Daniem głównym są bowiem bohaterowie. Prędzej, czy później poznamy od podszewki każdego z nich. Pod kiczowatymi trykotami będzie się kryć córka, która spełniała ambicje swojej matki, ofiara gwałtu, niezdolny do zaakceptowania samego siebie chłopiec z patologicznej rodziny… herosi u Moore’a tak samo jak i świat, w którym egzystują, nie są może realistyczni, ale są realni… a z pewnością bardzo, bardzo wiarygodni. To, co czyni tytułowych Strażników tak interesującymi jest przyziemność ich problemów i tego z czego się wywodzą. To tak naprawdę ludzie, których możemy spotkać gdziekolwiek.
Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że Moore jest naturalistyczny. Wyzbywa się przedramatyzowania – odpuszcza sobie nawet szelką ckliwość w scenie łóżkowej – jest krwawy, ale nie przesadza z przemocą. Gdy ma polać się posoka, leje się jej tyle ile trzeba. Nie mniej, nie więcej.

Tempo akcji jest tak jednostajne, jak to tylko jest możliwe. Wątek kryminalny, jak już wspomniałem, zostaje zmarginalizowany, bowiem z rozdziału na rozdział przyglądać się będziemy dramatowi każdej z postaci. Będziemy odkrywać dzieje każdego z nich. Niektóre mniej lub bardziej archetypiczne, zostają przez Moore’a uwiarygodnione. To nie napięcie będzie nam towarzyszyć, ale nostalgia, melancholia, smutek, a nawet paranoja.
Czemu akurat ona? Świat w tle jest na krawędzi wojny atomowej. I Moore nie skupia się na tym konflikcie, nie zagłębia się w niego. Przedstawia go z perspektywy prostych ludzi. Z perspektywy prasy i człowieka, który ją sprzedaje. Miliony mogą umrzeć w każdej chwili. Konflikt między Ameryką a Rosją może wejść w stan krytyczny w ciągu jednej chwili… i w ciągu tej jednej chwili wszystko może zniknąć.

Ale żeby nie było, komiks nie jest pozbawiony wad. Nagromadzenie pomniejszych wątków jest bardzo duże, a przy tak dużej ilości głównych bohaterów, bywa to miejscami problematyczne.
Nie rozumiałem też czemu służyły wstawki z tym komiksem o piratach. Zdawał się on nie odnosić do niczego, a jego obecność tworzyła niepotrzebne dłużyzny.
A skoro już o nich mowa – „Strażnicy” nie są wcale od nich wolni. Są bowiem chwile, kiedy chciałem, aby coś zaczęło się dziać, żeby historia choć trochę ruszyła z kopyta i podkręciła napięcie. Najbardziej męczący był segment z Doktorem Manhattanem i jego ciągłym powtarzaniem co działo się w danych okresach czasowych.

Zakończenie również nie jest dla mnie bezbłędne. Z jednej strony jest efektowne. Kameralne, ale jednak robi wrażenie. Z kolei plan antagonisty, a w szczególności to… coś, co jest w niego zaangażowane wywołało we mnie głęboką konsternację. Niemniej jednak idea idąca za tym sprawiła, że poczułem ciarki na plecach.

Strażnicy” nie są dobrym komiksem superbohaterskim na start, zwłaszcza gdy ma się co do tego gatunku pewne oczekiwania. Myślę, można ich docenić dopiero, gdy ma się punkt odniesienia w postaci innych, napakowanych akcją opowieści o ludziach w trykotach. Chyba, że ktoś szuka po prostu dobrej historii, wtedy na pewno ją tu znajdzie. Moore sprawił, że faceci w rajtuzach stali się postaciami z krwi i kości.

Nie sądzę by był to komiks dla każdego. To przede wszystkim dramat, studium postaci, historia nastawiona na nastrój, a nie wartką akcję.

poniedziałek, 13 lutego 2017

„The Mask Returns”

Jestem świeżo po lekturze sequela „The Mask” i jestem rozczarowany. Choć oryginał nie był komiksem idealnym, posiadał swój urok i olbrzymie pokłady potencjału. Po kontynuacji spodziewałem się czegoś nowego, świeżego i równie lub nawet bardziej groteskowego.
Otrzymałem do bólu przeciętną kontynuację, która w gruncie rzeczy nie ma pomysłu na siebie i ciągnie wątki poprzednika iście desperackimi metodami.

Zabójcy wynajęci przez Dona Mozzo zakradają się do domu porucznika Kellawaya z zamiarem zabicia go. Kellaway jednak zostaje tylko przez nich raniony podczas schodzenia do piwnicy i wyciągania Maski i zapada w śpiączkę (żeby pod koniec komiksu zamienić się w Deus ex Machinę i zakończyć finałową konfrontację).
Maska trafia w ręce gangsterów. Nieświadomi niczego, podczas przekomarzania się ze swoim jąkającym się szoferem zakładają mu ją na głowę. Szofer zamienia się w Big-Heada i postanawia przejąć kontrolę nad gangiem Dona Mozzo i brutalnie rozprawia się z wszelką konkurencją.

Wieść o zamachu na życie porucznika szybko dociera do Kathy, dziewczyny Stanleya Ipkissa z pierwszej "The Mask". Postanawia ona na własną rękę odzyskać niebezpieczny artefakt. Oczywiście udaje się jej to i mając w ręku tak wielką moc postanawia... rozprawić się z mafią.

Fabularnie mamy do czynienia z kalką części pierwszej. Zamiast sfrustrowanego Stanleya mamy brzydkiego, jąkałę, a w miejsce praworządnego Kellawaya - praworządną Kathy.
Dostajemy to samo, tylko uboższe, bowiem cały element zaskoczenia całkowicie tutaj odpada. I stwierdzenie "to samo" wcale nie jest przesadą - komiks kopiuje niemal kreska w kreskę już ograne gagi.

I jasne, są w "The Mask Returns" rzeczy z potencjałem, ale żadna z nich nie jest jakkolwiek rozwinięta. Ot, rzucone nam są te koncepty jak ochłapy mięsa... i tyle.
Kathy ma dziwny sen/wizję ukazującą, że Maska należała niegdyś to jakiegoś dzikiego plemienia, ale została mu skradziona. Czemu to służy? Nie mam zielonego pojęcia.
Zarzuca się nam także, przez chwilę, wewnętrznym konfliktem Kathy, kiedy ta zdaje sobie sprawę, że nie jest w stanie zapanować nad mocami Maski. To samo w sobie nadawałoby się na dobrą historię, ale z tego też nic nie wynika. W jednym dymku Kathy o tym wspomina i potem przepada to w odmętach przeciętnej rozwałki.

Graficznie nic się nie zmieniło, choć zrezygnowano z psychodelicznej kolorystyki.

Nie ma za bardzo sensu sięgać po „The Mask Returns”... bo po co? To po prostu zdegradowana wersja "The Mask". Co gorsza nie czuć w tej fabule płynności. Przez cały czas czułem jak okropnie wymuszona jest kontynuacja tych wszystkich wątków i jak bardzo bez pomysłu jest to wszystko rozegrane.

środa, 8 lutego 2017

ROZDZIAŁ XI – „Batman – Śmierć w rodzinie”

Nadszedł czas dla mnie aby rozprawić się z kolejną ikoniczną opowieścią o Człowieku nietoperzu – ze śmiercią Jasona Todda.
Jason Todd był drugim (po Dicku Graysonie) Robinem. Zaczynał jako kalka Graysona z identycznym backstory, jednak później otrzymał własne, zupełnie inne tło. Rodzice Jasona zmarli, gdy ten był bardzo mały, przez co zmuszony był on do życia na ulicy. Pewnego dnia próbował obrabować batmobil i tak ścieżki jego i Bruce’a Wayne’a skrzyżowały się ze sobą. Bruce natychmiast wziął chłopca pod swoje skrzydła i zaczął jego trening.
Jason nie był jednak zbyt udanym bohaterem, więc DC postanowiło go uśmiercić i właśnie temu (oczywiście) posłużyć miała „Śmierć w rodzinie”.

Już na pierwszych stronach pierwszego zeszytu możemy zobaczyć, że postawa Jasona jest bardzo agresywna i ma on problemy ze słuchaniem swojego mentora. Rzuca się on do walki bez namysłu, co skutkuje tym, że Bruce zakazuje mu na jakiś czas bycia Robinem, dopóki ten nie nauczy się panować nad sobą.
Rozgoryczony Jason włóczy się po rodzinnej okolicy, aż zostaje zaczepiony przez staruszkę, która wręcza mu rzeczy z jego dawnego mieszkania. Pośród starych zdjęć, chłopak znajduje dokumenty, z których jasno wynika, że został adoptowany… a to oznacza, że jego biologiczna matka nadal gdzieś żyje. Postanawia ją odnaleźć, ale na własną rękę, bo dochodzi do wniosku, że Bruce nie tylko mu nie pomoże, ale nawet go nie zrozumie.

I tu pojawia się mój problem z Jasonem, który wydaje się być pisany w sposób niekonsekwentny. Jego chęć odszukania matki, niezdolność do pogodzenia się z przeszłością (co zresztą rzutuje na jego agresywne zachowanie podczas „akcji”) to elementy, która działają całkiem dobrze. Z kolei ten brak zaufania do Bruce’a pojawia się kompletnie znikąd. Co więcej, ta jedna kwestia jest kompletnie niepotrzebna, o czym powiem za chwilę.

Jason znajduje w notesie ojca imiona trzech kobiet. Tak się złożyło, że wszystkie przebywają w Iranie. Tak więc, chłopak wsiada w samolot i znika bez słowa.
W międzyczasie dzieje się coś jeszcze – Joker ucieka z Azylu Arkham i postanawia sprzedać Irańskim terrorystom ukrytą przez siebie głowicę atomową. Oczywiście, Bruce rusza w ślad za Klaunem i niemal natychmiast wpada na Jasona. Wspólnymi siłami szukają tajemniczej kobiety oraz starają się powstrzymać Jokera.

Śmierć w rodzinie” zabiera Batmana z miejskiej scenerii i rzuca go na Irańskie pustkowia, gdzie musi walczyć on z islamskimi terrorystami. Co ciekawe, zdarza mu się przywdziewać kostium za dnia… a przynajmniej tak mi się wydaje, bowiem tła bywają strasznie mylące.

Ustaliłem już, że Jason nie jest zbyt interesującą postacią i niestety, moment jego śmierci traci przez to na sile. Podczas czytania „Knightfall” też wiedziałem co się wydarzy, ale z niecierpliwością wyczekiwałem tego momentu, w dodatku napięcie i emocje narastały z zeszytu na zeszyt, a kulminacyjny moment był eksplozją tego wszystkiego. Ogromna szkoda, że tego samego nie uświadczyłem w „Śmierci w rodzinie”.

Z drugiej strony jednak, Jason nie jest tutaj najważniejszą postacią. Jak zawsze – jest nią Bruce. Kolejni Robini byli dla niego namiastką rodziny, próbą jej odbudowania. Wobec tego śmierć Jasona była dla niego bolesnym ciosem. Nawiązanie do „Śmierci w rodzinie” pojawiło się nawet w „Powrocie Mrocznego Rycerza” (który, ciekawostka, powstał przed „Śmiercią...”). Jest to też moment, w którym Batman rozważa złamanie swojej „świętej zasady” i zabicie Jokera. Był w stanie znieść kalectwo Barbary Gordon (komiks odwołuje się do „Zabójczego żartu”), ale śmierć towarzysza to już stanowczo za dużo.

Jakie są z tym komiksem problemy?
Oprócz braku dostatecznie dużego ładunku emocjonalnego, z perspektywy czasu historia ta wydaje się… bezcelowa. Batman nie zabije Jokera i dylemat ten będzie jeszcze wałkowany wiele razy. Z tego całego „nigdy więcej” też nic nie wynika, bo już w „Knightfall” tytuł Robina nosi Tim Drake.
Mogę więc chyba powiedzieć, że „Śmierć w rodzinie” troszeczkę się „przeterminowała”.

Rysunki Jima Aparo są, podobnie jak w „Knightfall”, całkiem solidne. Poza wspomnianymi na początku mylącymi tłami, nie podobał mi się jeszcze tylko Joker ze swoją karykaturalnie długą głową. Tutaj jest to o tyle trudniejsze do przełknięcia, że Jokera jest o wiele więcej.
No i muszę też przyznać, że sama postać gdzieś straciła swoją iskrę. Joker w „Śmierci...” wydaje się strasznie nudny, zwłaszcza, gdyby porównać go z wcieleniami z innych omówionych przeze mnie komiksów. Poza morderstwem Todda, nie prezentuje on nic, co zapadłoby w pamięć.


Śmierć w rodzinie” to solidny komiks, który nieco się postarzał, i moim zdaniem stracił dość sporo ze swojej ikoniczności. Może postawiłem mu poprzeczkę zbyt wysoko, może miałem zbyt duże oczekiwania wobec niego. Jeśli czegoś mi w nim brakuje to emocji. Tych samych emocji, które czułem przy okazji „Knightfall”.

wtorek, 7 lutego 2017

„Daredevil – Diabeł Stróż”

Zdaję sobie sprawę, że dla niektórych branie się w drugiej kolejności za ten komiks o Daredevilu może być trochę podchodzeniem „od dupy strony”, ale postanowiłem dać Frankowi Millerowi odetchnąć, poza tym byłem bardzo ciekaw czego z Człowiekiem nieznającym strachu dokonał Kevin Smith.

Spadające na Matta Murdocka nieszczęścia zachwiały jego głęboką wiarą. Nie może on pozbierać się przewrotnym romansie z Karen Page i po jego gorzkim finale. Ale to tylko początek jego kłopotów. Pewnego dnia przychodzi do niego pewna kobieta i mówi, że jej dziecko jest… inkarnacją Jezusa, i że apokalipsa się zbliża. Oddaje mu niemowlę pod opiekę, twierdząc, że Anioły kazały jej to zrobić.
Następnego dnia Matta odwiedza w jego kancelarii adwokackiej tajemniczy Nicholas Macabes i mówi z kolei, że dziecko jest Antychrystem i Matt powinien je zabić.

Intrygę w „Diable Stróżu” mógłbym porównać do tej ze „Spider-mana – Powrotu do domu”. Na początek dostajemy w twarz czymś, z jednej strony interesującym w kontekście postaci, a z drugiej strony niezwykle absurdalnym. W absurd ten będziemy jednak brnąć z zaangażowaniem, aż z czasem tajemnica zacznie się z niego obdzierać i wszystko ułoży się w logiczną całość. Nie muszę chyba mówić, że finał całej historii jest satysfakcjonujący. Bez wdawania się w szczegóły – nie spodziewałem się tego konkretnego złoczyńcy w Daredevilu, co więcej nie spodziewałem się po nim takiej motywacji.

Matthew jest tutaj zupełnie inną postacią niż w „The Man without fear”. U Millera zdystansowany, tutaj jest bardzo ludzki i emocjonalny. Smith robi nawet z niego bohatera romantycznego, pisanie postaci wychodzi mu tak naturalnie, że nawet poznając relację Matta i Karen „od połowy” byłem w nią w pełni zaangażowany i nie czułem niedosytu. Wszystkie wydarzenia z przeszłości, do których „Diabeł Stróż” się odnosi (a jest ich bardzo dużo) są wplecione do historii na tyle umiejętnie, że czytelnikowi wydaje się, jakby znał je od zawsze.

Za emocjonalnym skryptem Kevina Smitha idzie nastrojowa oprawa graficzna Joe Quesady i Jimmy’ego Palmiotti. Rysunki obfitują w różne detale – cienie, odbicia w okularach, i tak dalej. Kolorystyka z kolei wydawała mi się bardzo melancholijna, może nawet z lekka psychodeliczna, co jeszcze podkreśla pesymistyczną, psychologiczną atmosferę całości.


Diabeł Stróż” to – i mogę to śmiało powiedzieć – jeden z najlepszych komiksów jakie dotychczas przeczytałem. W wizualne piękno zamknięta została niebanalna historia o kryzysie wiary faceta w trykocie, ale też szalona, sprawna i wciągająca intryga.
Co prawda, lepiej przed lekturą trochę obeznać się z postacią Daredevila, ale ta praca domowa jest warta odrobienia.

czwartek, 2 lutego 2017

ROZDZIAŁ X - ”Mroczny Rycerz kontratakuje”

Zdaję sobie sprawę z tego, że pisząc ten tekst nie robię niczego nadzwyczajnego. Ten komiks to wręcz legenda. Frank Miller oszalał i koncertowo zaorał swoją karierę pisząc pokraczną kontynuacją do swojej najbardziej rozpoznawalnej pracy. Niemniej jednak ja jako komiksowy laik postanowiłem zmierzyć się z tą legendą i przekonać się, czy „DK2” jest w rzeczy samej aż tak złym komiksem… w końcu ciekawość to pierwszy stopień do piekła, prawda?

Fabuła jest kosmicznie poplątana, ale postaram się streścić najważniejsze wątki.
Władzę sprawuje dyktatura, a prezydent Stanów Zjednoczonych jest tylko generowanym komputerowo obrazem. Władzę w garści, jakimś cudem, trzyma Lex Luthor, któremu się przytyło i przybrało zmarszczek. Dużych, dużych zmarszczek. Jego pomocnikiem jest Brainiac, który z jakiegoś powodu zmienia się w gigantycznego robota wyglądającego jak żaba.
Dawna Liga Sprawiedliwych jest na usługach Luthora, bowiem na każdego z członków ten ma jakiegoś haka.
Po latach nieobecności i szkoleniu sobie „armii”, Bruce Wayne powraca, werbuje superbohaterów przebywających na „emeryturze” lub w więzieniach i postanawia oddać władzę ludziom i obalić dyktatorów. Do takiego pseudo-politycznego gadania każdy powinien się przyzwyczaić bo jest go w komiksie całe mnóstwo.
W tle przemyka także tajemnicza postać wyglądająca jak Joker… jakby to kogokolwiek obchodziło…

Zacznę od tego co rzuca się w oczy jako pierwsze. Rysunki są surrealistycznie złe. Od okładek po ostatnią stronicę, do ostatniego kadru. Postacie, wszystkie bez wyjątku, wyglądają karykaturalnie, a wiele paneli nie ma nawet tła. Miejscami miałem problemy z rozgryzieniem co się dzieje.
Do tego dochodzi równie złe kolorowanie i upychanie wszędzie nieprzyjemnych dla oka efektów z photoshopa… co jest zresztą, z tego co się orientuję, jedną z wizytówek „Mroczny Rycerz kontratakuje”.

Komiks z zewnątrz wygląda brzydko i kryje w sobie równie brzydkie wnętrze.
Batman nie jest Batmanem. Miller robi wszystko, byleby ten wyszedł na twardziela, co skutkuje zamienieniem go w psychopatę, który nie ma nic przeciwko zabijaniu ludzi, co więcej zachowującego się tak, jakby 40-stka zbyt mocno uderzyła mu do głowy. Rozmowa z Dickiem Graysonem jest chyba najlepszym zobrazowaniem tego.
Żebyśmy poczuli się jeszcze bardziej zniesmaczeni, relacja Bruce'a z Carrie Kelley zbliża się niebezpiecznie do pedofilii.
"Nasz bohater!"
I by nas dobić ostatecznie - przez sporą część komiksu ukrywa się on w cieniu. W pierwszym zeszycie pojawia się dopiero pod koniec.

Postaci drugoplanowych jest całe mnóstwo, co z jednej strony jest uzasadnione - Batman jedna sobie dawnych członków Ligi Sprawiedliwych, w tym m. in. Flasha, Atoma i Arrowa... ale za żadne skarby świata nie mogę zrozumieć co w tej historii robi Question. Pojawia się także Kara, córka Supermana, Wonderwoman, Shazaam... I jakby się nad tym głębiej zastanowić, oni wszyscy są tej fabule niepotrzebni.
Niektórzy przeszli przez drastyczny re-design. Carrie nie jest już Robinem tylko Catgirl, z kolei Flash z jakiegoś powodu nosi czarny strój.
Trudno jest mi jednak powiedzieć cokolwiek o ich charakterach. Nikt tak naprawdę nie zapada w pamięć. Arrow i Question to wałkowanie jednego żartu przy każdej okazji - panowie mają inne poglądy polityczne, więc kłocą się ze sobą.
Złozyńcy niczym siebie nie przypominają. O ile z komiksowym Brainiac'em jeszcze przyjemności nie miałem, tak ten Lex Luthor to nie jest w żadnym calu Lex Luthor.

Fabuła stara się kontynuować społeczno-polityczną satyrę poprzednika ze wszystkimi programami telewizyjnymi i przerysowanymi postaciami. Problem polega na tym, że Miller zapomniał jak tę satyrę pisać dobrze. Rezultatem są programy w stylu „News in the nude”, a dialogi kolejnych wypowiadających się osób to barbarzyńskie kaleczenie języka.
Dziw bierze, że ta infantylna pokraka wyszła spod ręki autora mojego ulubionego komiksu o Batmanie.

”Mroczny Rycerz kontratakuje” ma jednak w sobie jeden dobry motyw z potencjałem. Batman doprowadza do tego, że powstaje cały ruch społeczny ludzi w trykotach. Masy przebierają się w różne dziwaczne stroje i dołączają do tej "rewolucji". Tak samo podobali mi się żołnierze Batmana - Batboys. - To takie "fajne" następstwo wydarzeń z "Powrotu Mrocznego Rycerza".

Na koniec zostają pojedyncze sceny - surrealistycznie źle narysowane, albo po prostu surrealistycznie głupie. Scena seksu Supermana z Woderwoman - ci szybują wysoko, a potem spadają do oceanu powodując tsunami.
Przyznaję, są takie sceny w "DK2", które moim zdaniem wkraczają w rewiry tak złego, że aż dobrego.

"DK2" zostawiło mnie z jednym pytaniem w głowie - Czy my aby na pewno mieliśmy wziąć to na poważnie? Czy to może miała być jakaś parodia?
Co Millerowi chodziło po głowie?
Oczekiwałem spektakularnej porażki na każdym możliwym polu… i w sumie to właśnie dostałem. Jednakże, uważam, że każdy powinien się z tym komiksem zapoznać. Jest on do tego stopnia absurdalny, że trzeba go doświadczyć na własnej skórze. To "The Room" albo "Troll 2" świata komiksów.

wtorek, 31 stycznia 2017

„Frank Miller’s RoboCop”

Zdania na temat filmu „RoboCop 2” są dość mocno podzielone. Dla mnie to całkiem udany sequel z kilkoma trafionymi i kilkoma chybionymi pomysłami. Tak, czy siak zawsze dobrze mi się go oglądało. Scenariusz do owego filmu sporządził Frank Miller, niestety jego pomysły były zbyt ostre dla producentów i trzeba było nanieść „poprawki”. Z oryginalnego pomysłu Millera ostało się w gruncie rzeczy niewiele, a część motywów została przeniesiona do późniejszej kontynuacji, czyli „RoboCopa 3”.
Oryginalny scenariusz Millera doczekał się w końcu adaptacji w formie komiksu. Zżerała mnie ciekawość co takiego twórca „Powrotu Mrocznego Rycerza” upichcił, że zdaniem wszystkich okazało się niemożliwym do przeniesienia na taśmę filmową.

Przestępczość w Detroit ciągle rośnie, a zdziesiątkowani funkcjonariusze policji strajkują przeciwko korporacji OCP bo… jest ich mało i nie mają czym walczyć. Nawet Alex Murphy, czyli RoboCop nie daje już powoli rady.
OCP wciela w życie plan wyburzania dzielnic starego miasta, aby zrobić miejsce na budowę Delta City. Ponieważ na policję nie można liczyć, powołano specjalne oddziały zwane Rehabem, aby przesiedliły one mieszkańców Detroit. Problem w tym, że Rehab to w większości weterani wojenni, w dodatku chorzy psychicznie i psychopatyczni.
W międzyczasie Super Glina trafia pod opiekę psycholog dr Love, która ma pozbawić go człowieczeństwa i zrobić z niego wzór do naśladowania. Problem w tym, że dr Love również nie jest zbyt zdrowa na umyśle i sadystycznymi metodami „leczy” Murphy’ego. Poza tym ma ona obsesję na punkcie miasta i nadmiaru przemocy i robi wszystko, aby z nim walczyć.
Do tego wszystkiego dochodzi plan zbudowania ulepszonej wersji RoboCopa…

Ilość wątków w komiksie jest pokaźna. Co chwilę odszukiwałem znajome motywy, kwestie, czy nawet całe sceny, które w mniej lub bardziej zmienionej formie trafiły do „Robocopa 2 i 3”. Niestety bardzo trudno jest mi to określić mianem spójnej historii.
Poziom przemocy jest olbrzymi, są eksplozje, padają trupy, na ulicach Detroit rozpętuje się wręcz wojna, ale wszystko to czyta się jak ciąg niepowiązanych ze sobą scen.
Pierwszy „RoboCop” zasłynął z satyry społecznej, przerysowanych programów telewizyjnych i Miller również mocuje się z tym konceptem. Efekt jest iście pokraczny. Zupełnie jakby autor cofnął się w rozwoju od czasu swojego „Batmana”.
Kolejnym punktem na liście „grzechów” jest przesadna seksualizacja postaci żeńskich. Dr Love charakteryzują dwie cechy – jest irytującą, złą psychopatką i jest hojnie obdarzona przez naturę – nosi obcisłe spódniczki i dekolt do pasa. Ale to jeszcze można jakoś przeboleć. Gorzej, gdy coś podobnego dotyka postaci, do której to ni w ząb nie pasuje. Gdy na scenę wchodzi znana z filmu Anne Lewis, po każdej scenie akcji jej ubiór musi spłonąć, podrzeć się, byleby tylko obnażał jej bieliznę.
I może nako facet nie powinienem narzekać na takie rzeczy, ale jest to zbyt nachalne i zbyt nie na miejscu, by brać to jakkolwiek na poważnie.

Na koniec pozostaje kwestia głównego bohatera. 
Murphy nie jest bohaterem we własnej historii. Jest tutaj do tego stopnia bezbarwny, pozbawiony woli i charakteru, że miejscami zapominałem, że on w ogóle jest w tej historii. 
Ale smutna prawda jest taka, że poza przerysowaną dr Love nikt z bohaterów się nie wyróżnia. Są wręcz jak wyprane z osobowości pionki, które muszą przez ten cały chaos przejść.

Całości dopełniają rysunki Juana Rose Rypa – przesadnie szczegółowe. Komiks wygląda okropnie. Gdy kadry są mniejsze, wszystkie kształty zlewają się ze sobą, a gdy jeszcze do tego dochodzą rzeczy typu dym, czy ogień, wtedy w ogóle patrzenie na panele jest bolesne dla oczu. Pognieciona zbroja RoboCopa nie musi mieć na sobie tysiąca małych kropeczek, dym nie musi być aż tak pofałdowany. To rozprasza i utrudnia rozpracowanie tego, co się dzieje.
A „rozpracowanie” jest tu bardzo dobrym słowem. Sceny akcji są jednym wielkim chaosem, w którym bardzo łatwo się pogubić. Czasem nie pomagają nawet strzałki zostawione przez twórców sygnalizujące kolejność w jakiej układają się kadry. Może gdyby szły obok one siebie, a nie były „wysypane” na kartkę, taki zabieg nie byłby potrzebny?

Podsumowując, Millerowski „RoboCop” nie jest czymś, czym warto zawracać sobie głowę. Jest brzydki, chaotyczny, przerysowany, infantylny – krótko mówiąc, nieczytelny.
Nic dziwnego, że skrypt ten nie doczekał się wiernej filmowej adaptacji, wręcz niemal w całości wylądował w koszu. To jeden wielki bałagan.
Mimo licznych wad „RoboCop 2” jest udanym filmem akcji i myślę, że po zapoznaniu się z jego pierwotną wizją docenię go jeszcze bardziej.

niedziela, 29 stycznia 2017

„Daredevil – The Man Without Fear”

Mam olbrzymi szacunek dla wczesnego Franka Millera. Jego „Powrót Mrocznego Rycerza” błyskawicznie stał się moim ulubionym komiksem. Obiecałem sobie w przyszłości sprawdzić wszystkie dzieła, które uczyniły z tego scenarzysty legendę. Ten czas właśnie nadszedł...
Odkryłem, że oprócz komiksów dla DC, tworzył on także „Daredevila” dla Marvela, co więcej napisał on nawet genezę tejże postaci. Mój wybór był oczywisty.

W „The Man Without Fear” poznamy Matta Murdocka, małego chłopca wychowywanego przez samotnego ojca parającego się boksem i odbieraniem haraczy dla mafii.
Matt traci wzrok wskutek wypadku, w który zaangażowana jest ciężarówka przewożąca chemikalia. Wypadek ten sprawia, że młodzieńcowi wyostrzają się wszystkie inne zmysły, co więcej tajemniczy mężczyzna imieniem Stick oferuje mu pomoc w kształceniu się w sztukach walki.
To chyba najbardziej ikoniczne origin-story dla Daredevila, pamiętam je dobrze z animowanego serialu o Spider-Manie.
Choć dane nam jest poznać początki superbohatera, tak „The Man Without Fear” samo w sobie trudno jest mi nazwać komiksem superbohaterskim. To bardzo rozbudowane wprowadzenie do postaci – dużo czasu poświęcono na dzieciństwo Matta, okres jego studiów, znalazło się nawet miejsce na romans z Elektrą. Pod koniec pojawia się także Kingpin jednak nie dowiadujemy się o nim zbyt wiele, a jego postać nie pełni żadnej istotnej roli w historii. Ot zostaje nam przedstawiony i będzie rozwijany w przyszłości.

Miller nie śpieszył się ze wsadzeniem Murdocka w strój czerwonego diabła, co z początku mnie rozczarowało, ale po głębszym namyśle zostało przeze mnie uznane za plus. Dzięki temu zostaje nam zaserwowany bardzo szczegółowy i przekształcający się portret psychologiczny przyszłego obrońcy Hell’s Kitchen.

Chciałbym kontynuować swoje pochwały, niestety w tym miejscu muszę przestać i skupić się na rzeczach, które mi zgrzytały.
„The Man Without Fear” jest kreślone w bardzo brzydki i nieprzyjemny dla oka sposób. Jakby rysownikowi gdzieś się śpieszyło. Kolorystycznie z kolei komiks bywa niekonsekwentny. Czasem wygląda zwyczajnie, a sporadycznie stara się udawać neo-noir i wypełnia wszystko jednym kolorem.

Przez historię przewala się całe mnóstwo narracji w trzeciej osobie, która lubi cytować myśli głównego bohatera. Wypada to sztucznie. Nie rozumiem czemu by nie oddać po prostu Mattowi roli narratora, wyszłoby to o wiele bardziej naturalnie.
Miałem też problem z samą narracją, która prawie w ogóle nie sygnalizowała przeskoku między kolejnymi okresami czasu. Myślimy, że Matt jest jeszcze mały, po czym okazuje się, że jest już chyba nastolatkiem, bo został narysowany wyższym. Potem przeskakujemy do studiów i ni z tego, ni z owego w pewnym punkcie historii okazuje się, że już jesteśmy w innym punkcie życia Matta, bo ten opowiada o tym, że znalazł pracę.

Nietrudno było mi wyłapać podobieństwa między „The Man Without Fear”, a innymi, wcześniejszymi pracami Millera dla DC. Mógłbym wręcz nazwać ten komiks niedoszlifowaną wersją „Batmana – Roku Pierwszego” z elementami „Powrotu Mrocznego Rycerza”. Nacisk na psychologię bohatera jest ogromny, jednak narracja jest w trzeciej, a nie lepiej służącej tego typu historii pierwszej osobie.
Elektra swoim charakterem przypominała mi Selinę Kyle, w dodatku to jak ta postać zostaje wprowadzona i co się z nią później dzieje bardzo mocno kojarzyło mi się z „Rokiem Pierwszym”. A pojawia się ona na stosunkowo krótki czas. Jej romans z Mattem zostaje potraktowany mocno po macoszemu, a później zostaje ona usunięta z fabuły w dość leniwy sposób.

The Man Without Fear” to bardzo dobra geneza z kulejącą miejscami narracją i dzieło nietypowe jak na komiksy superbohaterskie. Jest chyba najlepszym wprowadzeniem do postaci Daredevila jakie tylko może być. Problem z nim jest tylko taki, że Miller już opowiedział identyczną historię i o wiele lepiej… tylko, że w „Batmanie”.

środa, 25 stycznia 2017

„Aliens – Genocide”

Mam przyjemność w końcu przedstawić naprawdę dobrą historię z komiksowego uniwersum o Ksenomorfach. Myślę, że mówiąc to nie popełniam zbyt dużego błędu. Wydaje mi się, że przynajmniej niektóre komiksy od Dark Horse są ze sobą powiązane i że przed samym „Genocide” coś jeszcze było.

Ksenomorfy musiały jakimś cudem, w jakieś innej historii, najechać Ziemię, bowiem ludzie namiętnie prowadzą nad nimi badania. Między innymi, korporacja Neo-Pharm produkuje specjalny narkotyk zwany Xeno-Zipem. Zwiększa on tężyznę fizyczną tego, który go bierze (podobnie jak Venom w „Batmanie”), ale niektórych doprowadza do obłędu. Defekt ten jest spowodowany używaniem przez korporację zamiennika pewnej substancji, którą wytwarza tylko królowa Ksenomorfów.
O ile zaopatrujące się w Xeno-Zip wojsko nie ma nic przeciwko, że ich podwładni zmieniają się w rozszalałych kamikadze, tak szef Neo-Pharm – pan Grant zamierza uratować reputację swoją i swojej firmy. Wraz z oddziałem Marines wyrusza na planetę Ksenomorfów w celu pozyskania królewskiej mazi.
Wyprawa, oczywiście, nie będzie łatwa. Tajemniczy szpieg korporacyjny stara się sabotować wyprawę, w dodatku na samej planecie Obcy urządzają sobie… wojnę. „Genocide” zasłynął z przedstawienia bardzo ciekawego motywu – starcia dwóch gniazd Obcych. W wyniku mutacji, niektóre Ksenomorfy zmieniły kolor na czerwony i założyły własną społeczność. Muszą jednak walczyć ze zwyczajowymi czarnymi Ksenomorfami o przetrwanie.

Genocide” ma bez wątpienia klimat. Podoba mi się to jak rysowane były komiksy w latach 90-tych (odjąć od tego absurdalną anatomię ciał, ale tego w tym konkretnym komiksie nie uświadczyłem). Atmosfera jest mroczna, może nawet z lekka surrealistyczna. Komiks bywa psychodeliczny, zwłaszcza jeśli chodzi o designy statków. Widząc je miałem skojarzenia z „Diuną” Jodorowskiego. Swoją kolorystyką „Genocide” miejscami przypominał mi „The Mask”, również od Dark Horse.
Co mi się nie podobało to fakt, że głowy niektórych bohaterów wyglądają jakby były nienaturalnie przypłaszczone.

Komiks w gruncie rzeczy przedstawia wiele ciekawych pomysłów. Wspomniana walka dwóch rojów Obcych, Xeno-Zip i wywoływane przez niego skutki uboczne. – Scena, w której biegacz po zażyciu jednej pigułki dosłownie roztrzaskuje się o ścianę sprawiła, że przeszły mnie ciarki.

Problem w tym, że… chciałoby się więcej. Chciałbym, aby komiks brnął w te wątki, rozwijał je, eksplorował, uczynił z nich główną siłę napędową. Można było nawet poprowadzić narrację od strony Ksenomorfów, bardziej skupić się na ich konflikcie. To dopiero byłoby ciekawe!
Bo bez tych wszystkich ciekawych smaczków, „Genocide” to tak naprawdę mocno przeciętna historia z prostymi jak drut postaciami, żeby nie powiedzieć archetypicznymi. Co więcej, te cztery zeszyty to bardzo niewiele biorąc pod uwagę potencjał jakim ta historia dysponowała.


Genocide” ma swoje olbrzymie pozytywy, ale pozostawił mnie z niedosytem. Nie ukrywam, że miałem co do niego olbrzymie oczekiwania, które tylko jeszcze bardziej narastały w miarę czytania.