wtorek, 31 stycznia 2017

„Frank Miller’s RoboCop”

Zdania na temat filmu „RoboCop 2” są dość mocno podzielone. Dla mnie to całkiem udany sequel z kilkoma trafionymi i kilkoma chybionymi pomysłami. Tak, czy siak zawsze dobrze mi się go oglądało. Scenariusz do owego filmu sporządził Frank Miller, niestety jego pomysły były zbyt ostre dla producentów i trzeba było nanieść „poprawki”. Z oryginalnego pomysłu Millera ostało się w gruncie rzeczy niewiele, a część motywów została przeniesiona do późniejszej kontynuacji, czyli „RoboCopa 3”.
Oryginalny scenariusz Millera doczekał się w końcu adaptacji w formie komiksu. Zżerała mnie ciekawość co takiego twórca „Powrotu Mrocznego Rycerza” upichcił, że zdaniem wszystkich okazało się niemożliwym do przeniesienia na taśmę filmową.

Przestępczość w Detroit ciągle rośnie, a zdziesiątkowani funkcjonariusze policji strajkują przeciwko korporacji OCP bo… jest ich mało i nie mają czym walczyć. Nawet Alex Murphy, czyli RoboCop nie daje już powoli rady.
OCP wciela w życie plan wyburzania dzielnic starego miasta, aby zrobić miejsce na budowę Delta City. Ponieważ na policję nie można liczyć, powołano specjalne oddziały zwane Rehabem, aby przesiedliły one mieszkańców Detroit. Problem w tym, że Rehab to w większości weterani wojenni, w dodatku chorzy psychicznie i psychopatyczni.
W międzyczasie Super Glina trafia pod opiekę psycholog dr Love, która ma pozbawić go człowieczeństwa i zrobić z niego wzór do naśladowania. Problem w tym, że dr Love również nie jest zbyt zdrowa na umyśle i sadystycznymi metodami „leczy” Murphy’ego. Poza tym ma ona obsesję na punkcie miasta i nadmiaru przemocy i robi wszystko, aby z nim walczyć.
Do tego wszystkiego dochodzi plan zbudowania ulepszonej wersji RoboCopa…

Ilość wątków w komiksie jest pokaźna. Co chwilę odszukiwałem znajome motywy, kwestie, czy nawet całe sceny, które w mniej lub bardziej zmienionej formie trafiły do „Robocopa 2 i 3”. Niestety bardzo trudno jest mi to określić mianem spójnej historii.
Poziom przemocy jest olbrzymi, są eksplozje, padają trupy, na ulicach Detroit rozpętuje się wręcz wojna, ale wszystko to czyta się jak ciąg niepowiązanych ze sobą scen.
Pierwszy „RoboCop” zasłynął z satyry społecznej, przerysowanych programów telewizyjnych i Miller również mocuje się z tym konceptem. Efekt jest iście pokraczny. Zupełnie jakby autor cofnął się w rozwoju od czasu swojego „Batmana”.
Kolejnym punktem na liście „grzechów” jest przesadna seksualizacja postaci żeńskich. Dr Love charakteryzują dwie cechy – jest irytującą, złą psychopatką i jest hojnie obdarzona przez naturę – nosi obcisłe spódniczki i dekolt do pasa. Ale to jeszcze można jakoś przeboleć. Gorzej, gdy coś podobnego dotyka postaci, do której to ni w ząb nie pasuje. Gdy na scenę wchodzi znana z filmu Anne Lewis, po każdej scenie akcji jej ubiór musi spłonąć, podrzeć się, byleby tylko obnażał jej bieliznę.
I może nako facet nie powinienem narzekać na takie rzeczy, ale jest to zbyt nachalne i zbyt nie na miejscu, by brać to jakkolwiek na poważnie.

Na koniec pozostaje kwestia głównego bohatera. 
Murphy nie jest bohaterem we własnej historii. Jest tutaj do tego stopnia bezbarwny, pozbawiony woli i charakteru, że miejscami zapominałem, że on w ogóle jest w tej historii. 
Ale smutna prawda jest taka, że poza przerysowaną dr Love nikt z bohaterów się nie wyróżnia. Są wręcz jak wyprane z osobowości pionki, które muszą przez ten cały chaos przejść.

Całości dopełniają rysunki Juana Rose Rypa – przesadnie szczegółowe. Komiks wygląda okropnie. Gdy kadry są mniejsze, wszystkie kształty zlewają się ze sobą, a gdy jeszcze do tego dochodzą rzeczy typu dym, czy ogień, wtedy w ogóle patrzenie na panele jest bolesne dla oczu. Pognieciona zbroja RoboCopa nie musi mieć na sobie tysiąca małych kropeczek, dym nie musi być aż tak pofałdowany. To rozprasza i utrudnia rozpracowanie tego, co się dzieje.
A „rozpracowanie” jest tu bardzo dobrym słowem. Sceny akcji są jednym wielkim chaosem, w którym bardzo łatwo się pogubić. Czasem nie pomagają nawet strzałki zostawione przez twórców sygnalizujące kolejność w jakiej układają się kadry. Może gdyby szły obok one siebie, a nie były „wysypane” na kartkę, taki zabieg nie byłby potrzebny?

Podsumowując, Millerowski „RoboCop” nie jest czymś, czym warto zawracać sobie głowę. Jest brzydki, chaotyczny, przerysowany, infantylny – krótko mówiąc, nieczytelny.
Nic dziwnego, że skrypt ten nie doczekał się wiernej filmowej adaptacji, wręcz niemal w całości wylądował w koszu. To jeden wielki bałagan.
Mimo licznych wad „RoboCop 2” jest udanym filmem akcji i myślę, że po zapoznaniu się z jego pierwotną wizją docenię go jeszcze bardziej.

niedziela, 29 stycznia 2017

„Daredevil – The Man Without Fear”

Mam olbrzymi szacunek dla wczesnego Franka Millera. Jego „Powrót Mrocznego Rycerza” błyskawicznie stał się moim ulubionym komiksem. Obiecałem sobie w przyszłości sprawdzić wszystkie dzieła, które uczyniły z tego scenarzysty legendę. Ten czas właśnie nadszedł...
Odkryłem, że oprócz komiksów dla DC, tworzył on także „Daredevila” dla Marvela, co więcej napisał on nawet genezę tejże postaci. Mój wybór był oczywisty.

W „The Man Without Fear” poznamy Matta Murdocka, małego chłopca wychowywanego przez samotnego ojca parającego się boksem i odbieraniem haraczy dla mafii.
Matt traci wzrok wskutek wypadku, w który zaangażowana jest ciężarówka przewożąca chemikalia. Wypadek ten sprawia, że młodzieńcowi wyostrzają się wszystkie inne zmysły, co więcej tajemniczy mężczyzna imieniem Stick oferuje mu pomoc w kształceniu się w sztukach walki.
To chyba najbardziej ikoniczne origin-story dla Daredevila, pamiętam je dobrze z animowanego serialu o Spider-Manie.
Choć dane nam jest poznać początki superbohatera, tak „The Man Without Fear” samo w sobie trudno jest mi nazwać komiksem superbohaterskim. To bardzo rozbudowane wprowadzenie do postaci – dużo czasu poświęcono na dzieciństwo Matta, okres jego studiów, znalazło się nawet miejsce na romans z Elektrą. Pod koniec pojawia się także Kingpin jednak nie dowiadujemy się o nim zbyt wiele, a jego postać nie pełni żadnej istotnej roli w historii. Ot zostaje nam przedstawiony i będzie rozwijany w przyszłości.

Miller nie śpieszył się ze wsadzeniem Murdocka w strój czerwonego diabła, co z początku mnie rozczarowało, ale po głębszym namyśle zostało przeze mnie uznane za plus. Dzięki temu zostaje nam zaserwowany bardzo szczegółowy i przekształcający się portret psychologiczny przyszłego obrońcy Hell’s Kitchen.

Chciałbym kontynuować swoje pochwały, niestety w tym miejscu muszę przestać i skupić się na rzeczach, które mi zgrzytały.
„The Man Without Fear” jest kreślone w bardzo brzydki i nieprzyjemny dla oka sposób. Jakby rysownikowi gdzieś się śpieszyło. Kolorystycznie z kolei komiks bywa niekonsekwentny. Czasem wygląda zwyczajnie, a sporadycznie stara się udawać neo-noir i wypełnia wszystko jednym kolorem.

Przez historię przewala się całe mnóstwo narracji w trzeciej osobie, która lubi cytować myśli głównego bohatera. Wypada to sztucznie. Nie rozumiem czemu by nie oddać po prostu Mattowi roli narratora, wyszłoby to o wiele bardziej naturalnie.
Miałem też problem z samą narracją, która prawie w ogóle nie sygnalizowała przeskoku między kolejnymi okresami czasu. Myślimy, że Matt jest jeszcze mały, po czym okazuje się, że jest już chyba nastolatkiem, bo został narysowany wyższym. Potem przeskakujemy do studiów i ni z tego, ni z owego w pewnym punkcie historii okazuje się, że już jesteśmy w innym punkcie życia Matta, bo ten opowiada o tym, że znalazł pracę.

Nietrudno było mi wyłapać podobieństwa między „The Man Without Fear”, a innymi, wcześniejszymi pracami Millera dla DC. Mógłbym wręcz nazwać ten komiks niedoszlifowaną wersją „Batmana – Roku Pierwszego” z elementami „Powrotu Mrocznego Rycerza”. Nacisk na psychologię bohatera jest ogromny, jednak narracja jest w trzeciej, a nie lepiej służącej tego typu historii pierwszej osobie.
Elektra swoim charakterem przypominała mi Selinę Kyle, w dodatku to jak ta postać zostaje wprowadzona i co się z nią później dzieje bardzo mocno kojarzyło mi się z „Rokiem Pierwszym”. A pojawia się ona na stosunkowo krótki czas. Jej romans z Mattem zostaje potraktowany mocno po macoszemu, a później zostaje ona usunięta z fabuły w dość leniwy sposób.

The Man Without Fear” to bardzo dobra geneza z kulejącą miejscami narracją i dzieło nietypowe jak na komiksy superbohaterskie. Jest chyba najlepszym wprowadzeniem do postaci Daredevila jakie tylko może być. Problem z nim jest tylko taki, że Miller już opowiedział identyczną historię i o wiele lepiej… tylko, że w „Batmanie”.

środa, 25 stycznia 2017

„Aliens – Genocide”

Mam przyjemność w końcu przedstawić naprawdę dobrą historię z komiksowego uniwersum o Ksenomorfach. Myślę, że mówiąc to nie popełniam zbyt dużego błędu. Wydaje mi się, że przynajmniej niektóre komiksy od Dark Horse są ze sobą powiązane i że przed samym „Genocide” coś jeszcze było.

Ksenomorfy musiały jakimś cudem, w jakieś innej historii, najechać Ziemię, bowiem ludzie namiętnie prowadzą nad nimi badania. Między innymi, korporacja Neo-Pharm produkuje specjalny narkotyk zwany Xeno-Zipem. Zwiększa on tężyznę fizyczną tego, który go bierze (podobnie jak Venom w „Batmanie”), ale niektórych doprowadza do obłędu. Defekt ten jest spowodowany używaniem przez korporację zamiennika pewnej substancji, którą wytwarza tylko królowa Ksenomorfów.
O ile zaopatrujące się w Xeno-Zip wojsko nie ma nic przeciwko, że ich podwładni zmieniają się w rozszalałych kamikadze, tak szef Neo-Pharm – pan Grant zamierza uratować reputację swoją i swojej firmy. Wraz z oddziałem Marines wyrusza na planetę Ksenomorfów w celu pozyskania królewskiej mazi.
Wyprawa, oczywiście, nie będzie łatwa. Tajemniczy szpieg korporacyjny stara się sabotować wyprawę, w dodatku na samej planecie Obcy urządzają sobie… wojnę. „Genocide” zasłynął z przedstawienia bardzo ciekawego motywu – starcia dwóch gniazd Obcych. W wyniku mutacji, niektóre Ksenomorfy zmieniły kolor na czerwony i założyły własną społeczność. Muszą jednak walczyć ze zwyczajowymi czarnymi Ksenomorfami o przetrwanie.

Genocide” ma bez wątpienia klimat. Podoba mi się to jak rysowane były komiksy w latach 90-tych (odjąć od tego absurdalną anatomię ciał, ale tego w tym konkretnym komiksie nie uświadczyłem). Atmosfera jest mroczna, może nawet z lekka surrealistyczna. Komiks bywa psychodeliczny, zwłaszcza jeśli chodzi o designy statków. Widząc je miałem skojarzenia z „Diuną” Jodorowskiego. Swoją kolorystyką „Genocide” miejscami przypominał mi „The Mask”, również od Dark Horse.
Co mi się nie podobało to fakt, że głowy niektórych bohaterów wyglądają jakby były nienaturalnie przypłaszczone.

Komiks w gruncie rzeczy przedstawia wiele ciekawych pomysłów. Wspomniana walka dwóch rojów Obcych, Xeno-Zip i wywoływane przez niego skutki uboczne. – Scena, w której biegacz po zażyciu jednej pigułki dosłownie roztrzaskuje się o ścianę sprawiła, że przeszły mnie ciarki.

Problem w tym, że… chciałoby się więcej. Chciałbym, aby komiks brnął w te wątki, rozwijał je, eksplorował, uczynił z nich główną siłę napędową. Można było nawet poprowadzić narrację od strony Ksenomorfów, bardziej skupić się na ich konflikcie. To dopiero byłoby ciekawe!
Bo bez tych wszystkich ciekawych smaczków, „Genocide” to tak naprawdę mocno przeciętna historia z prostymi jak drut postaciami, żeby nie powiedzieć archetypicznymi. Co więcej, te cztery zeszyty to bardzo niewiele biorąc pod uwagę potencjał jakim ta historia dysponowała.


Genocide” ma swoje olbrzymie pozytywy, ale pozostawił mnie z niedosytem. Nie ukrywam, że miałem co do niego olbrzymie oczekiwania, które tylko jeszcze bardziej narastały w miarę czytania.

wtorek, 24 stycznia 2017

„Alien v.s. Predator – Dreszcz Polowania”

Nadeszła pora na kolejną sentymentalną dla mnie podróż w czasy dzieciństwa. Dobry Komiks wydał dokładnie jeden komiks z uniwersum Ksenomorfów, a wydał go, ponieważ do kin wchodził film „Obcy kontra Predator”. Szczęśliwie, nie mamy tu do czynienia z adaptacją filmu, a całkiem inną, niezależną historią.

Dreszcz Polowania” rozpoczyna się od retrospekcji, w której grupa Predatorów podróżuje przez nienazwaną lesistą planetę do jaskini w górach. W owej jaskini ukryta jest wielka piramida (taka sama jak we wspomnianym powyżej filmie). Łowcy wkraczają do środka i natychmiast zostają zaatakowani przez chmarę Ksenomorfów. Z życiem uchodzi tylko jeden Predator.

Jakiś czas później na tej samej planecie, pewna nie przybliżona w żaden sposób organizacja zamierza zamierza wybudować kolonię. Prace już ruszyły, pierwsze obozy zostały rozbite, stworzono nawet swego rodzaju z.o.o. Pierwszym eksponatem jaki udało im się schwytać okazuje się… Predator z retrospekcji na początku. Niedługo trzeba czekać na nieostrożność ze strony ludzi. Drapieżca zbiega, a w ślad za nim wyrusza uzbrojona po zęby ekspedycja.

Dreszcz Polowania” czyta się sprawnie, jednak nie ma on w sobie żadnych wartościowych elementów. Fabuła jest szczątkowa, żeby nie powiedzieć pretekstowa.
Nie dostajemy żadnego konkretnego tła. Rzucone nam są tylko informacje o pewnej broni biologicznej, o tym, że galaktyka się przez nią wyludniła – tylko, że niewiele ma to wspólnego z czymkolwiek.
Bohaterowie są archetypiczni. Biznesmen z ciętym dowcipem, ekolożka, która zawsze staje w obronie wszystkich żyjątek, jej były chłopak, który ciągle życie w cieniu brata-szefa, jest także typ specjalizujący się w safari, dla którego polowanie jest niemal duchowym doznaniem. Wszyscy są tu jednak niczym więcej jak mięsem armatnim… prawie jak w slasherze.
O miejscu akcji nie dostajemy żadnych informacji, co rodzi wiele pytań po drodze. W komiksie pojawiają się Ksenomorfy. Mają swoje gniazdo, a w nim widzimy ciała jakiś humanoidalnych istot. Czy ta planeta była zamieszkana? Skąd na niej wzięły się Ksenomorfy? Czy piramida w komiksie pełni tę samą funkcję co ta w filmie z „AVP”? Tego można wymieniać więcej.

Wszystko narysowane jest w sposób przyzwoity. Jak na komiks z Obcym i Predatorem przystało jest dostatecznie krwawo i brutalnie. Ponarzekać mogę jedynie na twarze bohaterów, bowiem na niektórych kadrach bywają niepodobni do siebie.


Dreszcz Polowania” nie wzbudził we mnie praktycznie żadnych emocji podczas czytania, co myślę, mówi samo za siebie. Oczywistym dla mnie jest, że miał nawiązywać do filmu, jednak robił to w bardzo nieprzemyślany i mało subtelny sposób. Trudno się w to wszystko zaangażować, bo ani świat nie jest nam wiarygodnie przybliżony, ani bohaterowie nie są ciekawi, nawet historia wydaje się być poszatkowanym, skleconym naprędce bałaganem.

piątek, 20 stycznia 2017

„Aliens – Newt’s Tale”

Był czas w moich szczenięcych latach kiedy czytałem komiksy związane z „Obcym” Ridleya Scotta oraz jego kontynuacjami. Kilka z tych historii zapadło mi w pamięć i postanowiłem, skoro już prowadzę bloga o komiksach, odświeżyć je sobie, zobaczyć jak zniosły próbę czasu i zrecenzować je.
Na pierwszy ogień poszedł komiks, który ze wszystkich spodobał mi się wówczas najbardziej. „Aliens – Newt’s Tale” jest z jednej strony prequelem do „Aliens” Jamesa Camerona, a z drugiej jego komiksową adaptacją.

Wszystko w komiksie jest snem, który miewa Newt podczas hibernacji. W tym śnie – na pierwszych 30-paru stronach całości - dane nam jest zobaczyć interpretację wielu wyciętych z kinowej wersji scen oraz starcia kolonistów z Hadley’s Hope z ksenomorfami.
Kreska całkiem przypadła mi do gustu, jest w stylu, chyba dość powszechnym dla lat 90tych. Z jednej strony kreskówkowa, z drugiej szczegółowa i naturalistyczna. Podoba mi się także dominacja zimnych kolorów w kadrach. Nie tylko dodaje to, całkiem słusznie, pierwiastka oniryzmu, ale i sprawia, że pojawienie się czerwonej krwi jest bardzo wstrząsającym doświadczeniem.
Pokazana także jest nam relacja Newt z jej matką w tych trudnych dla wszystkich chwilach. Finał tego wątku idealnie zawiązuje się z późniejszą relacją dziewczynki z Ellen Ripley.

Niestety, gdy prequel się kończy, a zaczyna adaptacja akcji z „Aliens”, wtedy komiks zalicza olbrzymi jakościowy spadek.
Ponieważ komiks nazywa się „Newt’s Tale”, obserwujemy sceny, w których tytułowa bohaterka bierze udział. I byłoby to całkiem w porządku, gdyby było prowadzone konsekwentnie. Poza tym, ukazanie akcji filmu z perspektywy Newt właśnie dawałoby twórcom możliwość na modelowanie i przekształcanie filmowych scen, nadawanie im innej wymowy, tonu, klimatu, i tak dalej. Albo można byłoby zostać przy tworzeniu prequelu i pokazać nam dokładnie jak Newt przetrwała do chwili przybycia Marines. Z tego mogło wyjść coś interesującego.

Niestety, zamiast tego otrzymaliśmy zubożałe, pędzące na złamanie karku streszczenie filmu Jamesa Camerona. Co gorsza, osoby nie znające filmu mogą pogubić się lub nie zrozumieć wielu rzeczy. Z kolei fani filmu będą się zastanawiać czemu kolejne postacie wypowiadają kwestie, które pierwotnie były mówione przez kogoś innego.

Jest także mnóstwo kiepsko zaadaptowanych na karty komiksu scen. Niektóre kadry wyglądają tak jakby twórcom zwyczajnie się nie chciało i w tych najbardziej dramatycznych scen bohaterowie sobie po prostu stoją. „Newt’s Tale” pozwala sobie często na uproszczenia wołające o pomstę do nieba. Co jeszcze śmieszniejsze, wszyscy członkowie marines wyglądają niemalże tak samo. Mają identyczne, jeśli nie takie same, twarze.

Cóż mogę rzec… ten komiks nie przetrwał próby czasu w moich oczach. Posiada w sobie potencjał i dobre elementy, niestety zaprzepaszcza je w ekspresowym tempie na rzecz wyjątkowo leniwej adaptacji rewelacyjnego filmu.

Mimo wszystko polecam, chociażby dla tych pierwszych 30-stu stron.

wtorek, 17 stycznia 2017

"The Amazing Spider-Man" #14

Robiąc sobie przerwę od komiksów z Batmanem postanowiłem zapoznać się ze Spider-Manem i to takim klasycznym. Był bowiem jeden złoczyńca, który mnie szczególnie interesował, a który to miał dość duży wpływ na rozwój postaci Pająka. Mówię o Green Goblinie i o śmierci Gwen Stacy. Ponieważ wiem jak rozległa jest historia komiksów Marvela i jak trudno jest „wstrzelić się” w zamknięte historie, postanowiłem sprawdzić, w których zeszytach klasycznej serii Green Goblin się pojawia.
Zeszyt, który zamierzam omówić jest jego pierwszym appearancem.
Do lektury nastawiony byłem pozytywnie, aczkolwiek liczyłem się z tym, że będę mieć do czynienia z mocno archaicznym już komiksem.
Lektura jednak nie była aż taka zła, a wręcz sprawiła mi odrobinę frajdy.

Mamy tu do czynienia z historią nieco infantylną i z perspektywy czasu dość campową… o ile mogę tego określenia w stosunku do tego zeszytu użyć.
Prawdziwa tożsamość Green Goblina nie zostaje nam tutaj zdradzona. Ku mojemu zdziwieniu nie lata on tu na swojej ikonicznej lotni a na odrzutowej miotle. Serio, tak to zostaje przez niego nazwane.
Goblin planuje zgładzić Spider-Mana i w tym celu jednoczy się z grupką rzezimieszków zwaną Enforcers. Dodatkowo proponuje pewnemu stereotypowemu reżyserowi-dziwakowi, że pomoże mu nakręcić film z prawdziwym Spider-Manem w roli głównej. Pajączek oczywiście zgadza się na taki układ… bo przecież ten typ w zielonej masce bez wątpienia jest godny zaufania.
Koniec końców do kręcenia filmu nie dochodzi. Dochodzi z kolei do potyczki…

Zeszyt #14 był dla mnie wycieczką do czasów, gdy komiksy były czymś zupełnie, zupełnie innym niż obecnie. Ciężko jest mi przywoływać jakiekolwiek skojarzenia, bowiem wydają mi się one jakoś nie na miejscu. To historia, która postarzała się bardzo, bardzo mocno. Patetyczna narracja w dymkach, naiwność bohaterów, wygłaszanie mów, mówiąc o sobie w trzeciej osobie… ale to wszystko jest na swój sposób w swojej prostocie urocze.
Mimo wszystko nie byłem tą historyjką ani znudzony, ani zażenowany. Ta pstrokata, kiczowata konwencja całkiem mnie wciągnęła, a przy okazji mogłem sobie popodziwiać rysunki Steve’a Ditko… które jednak nie były aż tak dobre jak myślałem, że będą. Miejscami bywały bardzo „karykaturalne”.

Tak naprawdę, moim jedynym autentycznym zarzutem jest nadmiar tekstu. Niemal każdy kadr ma w sobie mini-monolog bohatera, co staje się uciążliwe, zwłaszcza w scenach walki.

Warto też zaznaczyć, że w komiksie tym występ gościnny zalicza Hulk… i odniosłem wrażenie, że chyba nie zawsze był on alter-ego Bruce’a Bannera. Oczywiście, mogę się mylić.


Zamierzam przeczytać wszystkie klasyczne historie z Green Goblinem w roli głównej, a ta pierwsza okazała się całkiem zjadliwa. Myślę, że dla komiksowych wyjadaczy będzie ona miała „wartość historyczną”. Nowi czytelnicy powinni sprawdzić choćby po to, żeby się przekonać, czy konwencja starych komiksów im podchodzi. Dla mnie był to ciekawy eksperyment.

sobota, 14 stycznia 2017

ROZDZIAŁ IX - "Batman - Venom"

"Batman: Knightfall" czyniło drobne nawiązania do dwóch historii z Nietoperzem. Jedną z nich był "Venom", komiks, z tego, co się orientuję, wysoko ceniony przez fanów postaci Batmana. Zasiadając do polskiego wydania z TM-Semic oczekiwałem czegoś interesującego, co wciągnie mnie tak mocno jak chociażby wspomniany "Knightfall". Znalazłem jednak do bólu przeciętną historię, która koncertowo marnuje swój potencjał na każdym możliwym kroku.

Wszystko zaczyna się od nieudanej misji ratunkowej. Batman usiłuje uratować córkę pewnego naukowca, która została uwięziona w kanałach. Drogę Nietoperzowy zastawia olbrzymi kamulec. Okazuje się on być zbyt ciężki dla bohatera i dziewczynka topi się.
Zrozpaczony po swoim niepowodzeniu korzysta z drobnej pomocy owego naukowca. Dostaje od niego tajemnicze pigułki. Zwiększają one jego tężyznę fizyczną, jednak mają negatywny wpływ na jego charakter, intelekt, a także uzależniają go.
Szybko wychodzi na jaw, że Batman stał się ofiarą eksperymentu, prowadzonego przez emerytowanego, szalonego generała, który ma w planach stworzenie armii superżołnierzy. Przeciwnikiem Nietoperza stają się nie tylko dwaj szaleńcy ale także nałóg...

Zacznijmy od tego, że sam wątek uzależnienia wydał mi się czymś świeżym i całkiem interesującym. I miejscami działał znakomicie. Niestety, na dłuższą sprawę komiksowi szybko kończą się asy z rękawa.
"Venom" to historia niesamowicie nierówna, która przechodzi z bycia przeciętną, do bycia genialną, potem znów do przeciętnej, a kończąc na beznadziejnej. Batman popadający w uzależnienie bywa irytujący (swoim charakterem zbliża się do Azraela), ale jego walka z nałogiem i fakt bycia "królikiem doświadczalnym" ciągną to wszystko w górę. Niestety to tylko pierwsza połowa całej historii. Drugą stanowi plan stereotypowego byłego generała i stereotypowego szalonego naukowca, którzy hodują sobie armię bezmózgich mięśniaków. W międzyczasie mamy jeszcze próbę zabicia komisarza Gordona, która byłaby dramatycznym momentem, ale szybko zostaje porzucona.
Te dobre rzeczy pokazują się dosłownie na moment i komiks rozprawia się nimi błyskawicznie, podczas, gdy te wątki, które mnie nie obchodziły, były rozwlekane niemal do samego końca.

Rezultatem tego miszmaszu jest ogólna bezpłciowość historii, doprawiona jeszcze dość kiepską motywacją, która wprawiła całą akcję w ruch. W ogóle nie kupuję tego, że Bruce tak bardzo przeżywa śmierć tej jednej dziewczynki. Gdyby miał na swoim koncie całą serię niepowodzeń, wtedy sięgnięcie po pigułki byłoby o wiele "silniejszym" momentem. Jego motywacja byłaby o wiele bardziej wiarygodna.
Nawiasem mówiąc, komiks nosi tytuł "Venom" i ma się to odnosić do specyfiku, którego używać będzie w przyszłości Bane. Problem w tym, że pigułki, które zażywa Batman nie tylko działają w nieco inny sposób, ale nawet nigdy nie są nazywane Venomem.
Nie rozumem tego zupełnie.

Nie wiem, czy tak naprawdę warto się z "Batman: Venom". Był on moim pierwszym poważnym komiksowym zawodem.

piątek, 13 stycznia 2017

ROZDZIAŁ VIII - "Batman - Długie Halloween"

Nadeszła pora na oficjalną kontynuację "Roku Pierwszego". I celowo nie użyłem tutaj słowa "bezpośrednia", ale o tym troszeczkę później.

"Długie Halloween" jest przedstawicielem komiksu noir i jest przy tym bez wątpienia jedną z najlepszych historii z Nietoperzem w roli głównej. Jeśli ktoś wie, czym są filmy noir i jakie są ich charakterystyczne cechy - znajdzie je także w komiksie Jepha Loeba.

Batman wraz z Jimem Gordonem i nowym prokuratorem okręgowym Harveyem Dentem usiłują zakończyć mafijną działalność "Rzymianina" Falcone'a. Mafia jednak staje się ofiarą tajemniczego mordercy zwanego Holidayem - przydomek wziął się z tego, że ten zabija zawsze w dniu jakiegoś święta. Teraz zarówno mafia, jak i Batman starają się odkryć tożsamość Holidaya.

Jeśli ktoś szukał Batmana detektywa, to trafił we właściwe miejsce. "Długie Halloween" to trzymający w napięciu, perfekcyjnie skonstruowany kryminał o gęstym, z lekka odrealnionym klimatem. Komiks narysowany jest w iście oniryczny sposób. Objawia się to chociażby w tych finezyjnych kształtach, które przyjmuje peleryna Batmana, w białej jak kreda skórze Callendar Mana, czy w groteskowych designach złoczyńców, których nie powstydziłby się sam Tim Burton.

I celowo nie użyłem określenia "bezpośrednia kontynuacja", ponieważ o ile mamy tutaj kontynuację wątku walki z mafią Falcone'a z "Roku Pierwszego", tak Azyl Arkham jest już wypełniony superzłoczyńcami pokroju Jokera, Scarecrowa i Poison Ivy.
Owi złoczyńcy często goszczą na kartach „Długiego Halloween”– Joker samodzielnie chce zabić Holidaya, bo jego zdaniem Gotham jest za małe dla dwóch bezwzględnych psychopatów. Poison Ivy z kolei zostaje wynajęta przez Falcone’a do uwiedzenia Bruce’a Wayne’a, albo Falcone uwalnia Scarecrowa i Mad Hattera, by ci dokonali rabunku.
Motyw zatrudniania przez mafię superzłoczyńców jest ciekawy i byłbym skłonny go pochwalić, gdyby nie to, że jest w gruncie rzeczy niepotrzebny.
Problem „Długiego Halloween” jest taki, że te wszystkie „występy gościnne” są zbędne, wymuszone i nie służą historii. Intryga z Holidayem i ściganiem mafii jest na tyle dobra, że dałaby radę obronić się sama.
Poison Ivy mogę jeszcze zrozumieć, bo choć sprowadzono ją do roli fabularnego „przedmiotu” to jednak ma jakiś wpływ na rozwój historii. Joker, Scarecrow, Mad Hatter, Salomon Grundy – oni wszyscy są tutaj niepotrzebni.

Przedstawiona w „Roku Pierwszym” Selina Kyle, czyli Catwoman dostaje tutaj bardzo dobre rozwinięcie. To egoistyczna famme fatale, które bez problemu dałaby radę każdego uwieść, wykorzystać, a potem porzucić, jeszcze zostawiając go z masą problemów na karku. Pokazany został także jej romans z Brucem Waynem.
I choć znowu nie jest to wątek mający jakikolwiek wpływ na intrygę, śledziłem go z przyjemnością. Na pewno poszerza to wiedzę o postaci Kobiety-kota. Z jednej strony mamy niepozorny romans Bruce-Selina, a z drugiej burzliwą relację Batman-Catwoman.
Cóż mogę rzec poza tym oczywistym, co się w tej chwili nasuwa na myśl – ciekawy kontrast.

Daniem głównym w „Długim Halloween” jest geneza Two-face’a, czyli jak Harvey Dent z praworządnego prokuratora stał się poparzonym psychopatą poświęcającym wszystko przypadkowi.
Od początku jest on człowiekiem balansującym na krawędzi, ale wiemy, że nie ma on innego wyboru. To człowiek troszczący się o swoją żonę, przechodzący przez wewnętrzne dramaty, spętany przez ideologię, której przysięgał służyć. W końcu mafiozi zawsze znajdą sposób, by ominąć prawo i obrócić je na swoją korzyść.
To postać tragiczna, podejmująca wątpliwe moralnie czyny, ale zrozumiałe dla czytelnika.

Komiks od początku wodzi nas za nos w sprawie tożsamości Holidaya, wręcz zapewnia nas o niej, by koniec końców wywrócić wszystko do góry nogami i pokomplikować do granic możliwości. Wyjaśnienie wszystkiego nie jest proste, ale jest satysfakcjonujące.

„Długie Halloween” to komiks, który pochłania się z przyjemnością, mimo iż ma on ponad 340 stron. Jego jedyną wadą są nic nie wnoszące epizody z superzłoczyńcami. Poza tym, to świetnie skonstruowany klimat o gęstej mrocznej atmosferze i z genezą jednego z bardziej tragicznych przeciwników Batmana.

piątek, 6 stycznia 2017

ROZDZIAŁ VII - „Batman – Knightfall”

Zazwyczaj czytam jakiś komiks dwa, albo nawet trzy razy, zanim zacznę o nim pisać. Przy okazji „Knightfall” postanowiłem spisać moje wrażenia „na świeżo”, zaraz po skończeniu czytania całego story-arcu.

„Knightfall” jest pierwszą częścią trzyczęściowej historii, której kolejnymi odsłonami są „Knightquest” i „Knightsend”.
Obsesja Bruce’a Wayne’a w końcu doprowadza jego organizm do wyczerpania. Nie ma on jednak szansy na zregenerowanie sił. Miasto bowiem nieustannie potrzebuje obecności Mrocznego Rycerza.

Do Gotham przybywa tajemniczy Bane. Ma on jeden cel – pokonać Batmana. Wypuszcza on wszystkich więźniów z Arkham Asylum, aby ci siali chaos i najzwyczajniej w świecie zmęczyli samozwańczego obrońcę miasta.

Zacznę od głównego złoczyńcy, czyli samego Bane’a. Jego genezę można poznać w zeszycie zatytułowanym „Vengeance of Bane”, będącym bezpośrednim prequelem do „Knightfall”. Dysponuje on nadludzką siłą fizyczną, dzięki specyfikowi o nazwie Venom. Co więcej, jest on ponadprzeciętnie inteligentny. Siła i rozum chyba nigdy przedtem nie zostały połączone ze sobą w taki sposób. Bane jest pierwszym inteligentnym mięśniakiem w historii komiksów. Jest on także niezwykle dobrym obserwatorem. Był w stanie odkryć, że Bruce Wayne to Batman po samym jego sposobie poruszania się. To bez wątpienia godny przeciwnik dla Nietoperza i jedno z największych wyzwań jakim musiał stawić czoła.

„Knightfall” eksploruje obsesję Bruce’a na punkcie walki z przestępczością. Stawia on bezpieczeństwo Gotham ponad swoje własne. Pokonuje kolejnych szaleńców jednym cięgiem, noc w noc, aż w końcu chodzi zarośnięty i z trudem daje radę nawet tym pomniejszym rzezimieszkom. Co więcej, w tak kryzysowej sytuacji odrzuca wsparcie od tutejszego Robina – Tima Drake’a.
Dochodzi do sytuacji, kiedy to kodeks Batmana obraca się przeciwko niemu. Zakaz zabijania, przekładanie ratowania niewinnych ponad złapanie przestępców, dyżurowanie noc w noc – Bane wykorzystuje to wszystko i wkracza dopiero wtedy, gdy Nietoperz jest już na skraju załamania. I choć wiedziałem od początku do czego to wszystko zmierza, czytając ten konkretny moment miałem ciarki na plecach. Bohater, który do tej pory odnosił same sukcesy polega.

Na tym jednak historia się nie kończy, bowiem strój Batmana przywdziewa Jean Paul Valley… i jest to moment, gdy seria zalicza dość mocny zjazd.
Wszystko zaczęło się od dwuczęściowego „Showcase” z Two-facem w roli głównej. Jest on niczym więcej jak jedną wielką nieścisłością fabularną. Nagle dowiadujemy się, że wszyscy zbiegowie z Arkham zostali schwytani (mimo iż to nie prawda) i został już tylko Two-face. Sam Harvey Dent stwierdza, że Batman przed laty go zdradził i postanawia zrobić mu proces. Komiks ten nie tylko jest rysowany gorzej od całej reszty Knightfall, ale też pisany jest o wiele, wiele gorzej. Dialogi są przeciągane i nienaturalne, a brak spójności w ciągłości fabularnej sprawił, że już w ogóle nie byłem w stanie brać tej historyjki na poważnie.

Jean Paul pojawił się już w „Mieczu Azraela”, i o ile tam był w miarę ciekawą postacią, z chwilą, gdy przywdziewa kostium Batmana zamienia się w jednowymiarowego psychopatę. Zrozumiałbym, gdyby on po prostu nie rozumiał zasad postępowania Batmana, gdyby dopiero się ich uczył… ale on leje na nie gorącym moczem i wałkuje z Robinem w kółko jedną i tę samą rozmowę. Batman nie zabija – na co Jean Paul mówi coś w stylu „Ale może Batman powinien właśnie zabijać. I ja będę zabijać, bo ja teraz jestem Batmanem i będę robić wszystko po swojemu”. Jest to coś, co wraca jak bumerang i po pewnym czasie staje się po prostu nieznośne.

Poza główną numeracją pojawiło się jeszcze trzyczęściowe „Shadow of the Bat” poświęcone Scarecrowowi i jego planowi zrobienia z siebie… boga. Tak, Jonathan Crane postanowił zostać bóstwem strachu i domaga się, by obywatele Gotham oddali mu cześć. Komiks zalicza się do story-arcu, ale jest poza główną osią fabuły (Wszystkie zeszyty zaliczane do „Knightfall” posiadają numery, „Shadow of the Bat” takiego nie ma). Odkrywa on genezę Scarecrowa… i tyle dobrego mogę o nim powiedzieć.
Nie rozumiem czemu 90% paneli jest rysowanych po skosie. Na pewno nie sprawia to, że komiks jest przyjemny w odbiorze.
Plan Scarecrowa z początku i motyw z praniem mózgów dzieciakom, a potem przebieranie ich w stroje strachów na wróble były w porządku, ale szybko straciłem tą historyjką zainteresowania bo wiedziałem, że w tym czasie mógłbym śledzić coś o wiele ciekawszego.

„Knightfall” mogłoby być bardzo dobrym wprowadzeniem do uniwersum Batmana, bowiem przedstawia on wielu złoczyńców, zarówno tych najbardziej ikonicznych jak Joker, czy Poison Ivy, ale też tych o wiele mniej znanych jak Firefly, czy Mad Hatter. Chodź wiadomo do czego to wszystko zmierza, komiks czyta się z niesamowitym zaciekawieniem. Czuć napięcie, czuć zmęczenie głównego bohatera i tylko czekamy na nadejście nieuchronnego. Dopiero z wkroczeniem Jean Paula na scenę seria traci bardzo dużo, niemniej jednak da się przez nią przebrnąć do końca.

I może powinienem zabrać się od razu za „Knightquest”, ale utknięcie na tak długi czas z Jean Paulem mi się póki co nie uśmiecha. Wrócę do tej serii innym razem…

środa, 4 stycznia 2017

"Deadpool - Martwi Prezydenci"

Jeszcze zanim zacząłem czytać komiksy Deadpool był dla mnie swego rodzaju legendą. Jego przygody miały być szalone, groteskowe, a przy tym bardzo zabawne, a on sam miał być całkowicie świadomy tego, że jest postacią z komiksu i regularnie burzyć czwartą ścianę. Teraz, gdy w końcu zainteresowałem się komiksem jak należy, postanowiłem przekonać się na własnej skórze, czy pogłoski są prawdziwe. A za sprawą "Marvel-Now!" nie było ani jednej przeszkody na mojej drodze.
Sięgnąłem więc po pierwszy tom i...
... oni wszyscy mówili prawdę!

W szeregach S.H.I.E.L.D. znajduje się pewien powalony patriota w szkockim kilcie, który przy okazji jest nekromantą. Pragnie on uratować swój ukochany kraj i wskrzesza wszystkich zmarłych prezydentów z Waszyngtonem, Lincolnem i Reaganem na czele. Zombiaki fakt, chcą
uratować Amerykę, ale najpierw... ma po niej nie zostać kamień na kamieniu.

Sytuacja jest iście problematyczna, bowiem nie prasa nie może przecież napisać o tym, że Kapitan Ameryka spuszcza łomot Lincolnowi, albo o innych podobnych rzeczach. Pewna agentka z S.H.I.E.L.D. wpada na genialny pomysł - zatrudnić kogoś, kogo nikt nie lubi do odwalenia brudnej roboty. Tym kimś ma być nie kto inny jak sam Deadpool.

Fabuła "Martwych Prezydentów" to istne kuriozum, ale jest perfekcyjnym fundamentem dla ok. 130 stron suchar-festu, którym ten tom jest. Absurd i brak powagi (i flaki) wylewają się już z pierwszych kadrów, a samo pojawienie się Deadpoola okraszone jest smakowitymi żarcikami.
Ku mojemu zdumieniu jednak, komiksowi nie kończą się pomysły. Suchary pojawiają się regularnie i wszystkie mnie one bawiły... były rozbrajające... Reagan mówiący "Mamusiu, będę grał w Gwiezdne Wojny" to nie jest widok, który można przyjąć z pokerową miną. Z reguły przeróżne komedie dawkują swoje żarty, "Deadpool" pod tym względem jest tak jednostajny jak to tylko możliwe. I to też jest sztuką, bowiem trzeba talentu, żeby sprawić by ten łańcuszek sucharów nie stał się męczący.

Czas omówić te flaki w nawiasie...
"Deadpool" obfituje w gore wszelkiego rodzaju. Wade Wilson, czyli tytułowy  Deadpool jest mutantem ze zdolnością regeneracyjną i w trakcie swoich zmagań z zombie-prezydentami odnosi przeróżne obrażenia, od postrzałów w głowę po powyrywane kończyny. Co więcej, posługuje się on dwiema katanami i pistoletami, a jego przeciwnikami są rozkładające się trupy, rosyjskie małpy z kosmosu i wielki dinozaur...? Jeśli kogoś brzydzi krew, przemoc i tego typu rzeczy, niech lepiej trzyma się z daleka.
Deadpool ma też tendencję do burzenia czwartej ściany. Gdy zrobił to za pierwszym razem, wydało mi się to strasznie wymuszone, ale za każdym następnym wypadało to już bardzo naturalnie i zabawnie jak cholera.
Komiks tylko raz pod koniec wyskakuje ni z gruchy ni z pietruchy z wątkiem, który okazało się, że ma być w kontekście postaci Deadpoola tragiczny... ale nic z tego nie wynikło.

"Deadpool - Martwi Prezydenci" to komiks niemalże perfekcyjny w tym, czym jest. A jest szaloną czarną komedią z rozbrajającymi sucharami, które ani na moment nie tracą swojego uroku.
Stanąłem twarzą w twarz z legendą i... zmiotła mnie ona.

wtorek, 3 stycznia 2017

ROZDZIAŁ VI - „Batman – Miecz Azraela”


Lata 90te to legendarny okres w historii komiksu, gdzie wszystko musiało być mroczne, brutalne i wszem i wobec ‘edgy’, a anatomia postaci bywała nad wyraz niedorzeczna. „Miecz Azraela” był moim pierwszym kontaktem z tymże okresem.

Bogacz imieniem LeHah zostaje zaatakowany przez zamaskowanego mężczyznę, nazywającego siebie Azraelem. Z pomocą specjalnej amunicji rani opancerzonego zabójcę, ale nie wychodzi też z konfrontacji bez szwanku.

Umierający Azrael przybywa do swojego syna, jak się później okaże Jean Paula Valleya, by ten przejął po nim tytuł. Azrael bowiem jest aniołem zemsty na usługach zakonu św. Dumasa i potrzebuje ludzkiego awatara. Tak więc, Jean Paul wyrusza w podróż w góry, gdzie ma zostać wtajemniczony we wszystko przez pewnego karła…

W międzyczasie LeHah również zostanie opętany przez inny ponad naturalny byt – złego demona Biisa i zacznie podróżować po świecie w celu wymordowania członków zakonu św. Dumasa.

Imienia Jean Paula nie poznajemy aż do końca tej czteroczęściowej historii. Bez wątpienia jest to produkt swoich czasów. Zbroja Azraela jest ogromna, jest uzbrojona w płonące ostrze, a jej właściciel brutalnie rozprawia się z każdym, kto stoi mu na drodze. Azrael bowiem nie jest nikim poza mścicielem… przypomniał mi się Reaper z „Roku Drugiego”.
Przeciwko Azraelowi staje większy od niego demon-psychopata w zbroi z czaszek, z facjatą przyozdobioną przez szramę na oku. i uzbrojony jeszcze w olbrzymią giwerę.
Eksplozji jest całe mnóstwo, rozlewu krwi jeszcze więcej….
Jest brutalnie i ekstremalnie w dobie komiksów lat 90tych.

Ale gdzie w tym wszystkim jest Batman?
Jest, choć fabuła mogłaby się bez niego bez problemu obejść. Nie jest on postacią wiodącą, a przez większość czasu pozostaje bierny. To Jean Paul jest tutaj gwiazdą. Zdaję sobie sprawę z tego, że Azrael odegra w historii Nietoperza znaczącą rolę w przyszłości i trzeba było te postacie powiązać ze sobą, ale zostało to zrobione w dość nienaturalny i wymuszony sposób

„Miecz Azraela” ma też tendencję do bardzo dziwnego opowiadania historii. Wiele razy pojawia się narracja prowadzona przez poszczególnych bohaterów. Relacjonują oni kolejne wydarzenia, po czym widzimy zwrot w stylu „a teraz jesteśmy tutaj...” i wszystko okazuje się być częścią dialogu, który prowadzą dwie postacie. Samo to, że jedna postać drugiej postaci opowiada wydarzenia, które miały miejsce przed chwilą, i w których oboje brali udział jest niezamierzenie komiczne i trochę wytrąca czytelnika z pantałyku. Oczywiście komiks stara się to w późniejszych partiach jakoś usprawiedliwiać, ale robi to w dość nieporadny sposób.

„Miecz Azraela” to prequel do większego wydarzenia w historii Batmana. Nie jest to także typowa historia z jego udziałem, mamy tu w końcu do czynienia z aniołami, demonami i tajnymi bractwami.
Jako komiks akcji dostarcza odpowiednią ilość rozwałki, aczkolwiek fabularnie nie ciekawy aż tak bardzo. Początek był dla mnie samego dość trudny do pokonania i dopiero przy okazji trzeciego i czwartego zeszytu zrobiło się ciekawiej.
Komiks bez wątpienia postarzał się, ale warto jest po niego sięgnąć.