Wydawnictwo TM-Semic było pierwszą (później była jeszcze Mandragora) w naszym
kraju próbą sprzedania komiksów amerykańskich w formie
zeszytowej. Było to chyba także (nie jestem pewny, pozwolę sobie
tu na strzał w ciemno) jedną z pierwszych prób przetłumaczenia
takowych na język polski. Myślę, że dla wielu moich czytelników
będzie to nostalgiczna wyprawa. Dla mnie będzie to mierzenie się z
pewną legendą.
Tak, mam na swoim dysku dokładnie 102 zeszyty i dziewięć lat historii i zamierzam poświęcić jej cały ogromny cykl wpisów.
Tak, mam na swoim dysku dokładnie 102 zeszyty i dziewięć lat historii i zamierzam poświęcić jej cały ogromny cykl wpisów.
Każdego, kto w tym momencie złapał się za głowę mogę od razu
uspokoić – nie zamierzam opisywać każdego zeszytu z osobna. W
jednym wpisie będę dzielić się swoimi wrażeniami po lekturze
kilku zeszytów… albo wybiorę po prostu te ciekawsze, które w
jakiś konkretny sposób zapadną mi w pamięć. Tak, czy inaczej
wpada po drodze kilka eventów i rozleglejszych historii, na które
poświęcać będę po jednym wpisie.
Mając to za sobą…
Możemy przejść do pierwszego zeszytu. I już na samej okładce
powitała mnie… literówka. Marvel bowiem napisane zostało przez
„w” („Witajcie w uniwersum Marwela”)
Podczas, gdy za oceanem przeciętny zeszyt liczy sobie ok. 20-25
stron, TM-Semic łączy ze sobą standardowe dwa zeszyty w jeden
dając nam zawsze po średnio 50-parę stron lektury. W pierwszym
numerze dostajemy dwie niepowiązane ze sobą historie. Pierwsza
zaczyna się od Punishera, próbującego zabić guru imieniem Turhan.
Turhan demonstruje na pewnej kobiecie swój „dotyk śmierci”…
ale facet nie ma żadnych nadnaturalnych zdolności tylko pierścień
z trującą igłą. Szarlatan zostaje zabity, a jego ciało zostaje
skradzione przez Doctora Octopusa, który planuje otruć pięć
milionów mieszkańców...
Fabuła tego epizodu jest niedorzeczna, ale dobrze się na niej
bawiłem. To coś podobnego do tej historii z Green Goblinem z at
60-tych, którą już kiedyś przedstawiłem na łamach swojego
bloga, ale ciut mniej infantylne. Oczywiście bohaterowie nadal mają
tendencję do mówienia o sobie w trzeciej osobie, do mówienia do
siebie, snucia mini-monologów podczas scen akcji i ich kwestie są
okropnie kiczowate, ALE nie męczyły mnie tak bardzo jak przy okazji
„Secret Wars” na przykład. I myślę, że pewien wkład w to ma
polskie tłumaczenie, które jest uroczo nieporadne. Zdarzają się
głupie błędy w stylu niewłaściwego szyku wyrazów, albo tekstu
lądującego w niewłaściwym dymku, ale przynajmniej nie ma
literówek… a tego niejednokrotnie nie potrafią się ustrzec
dzisiejsze wydawnictwa.
W drugim epizodzie Peter Parker wspomina w mocno nienaturalny sposób
swoją genezę. Urocze w niej jest to, że narracja z kwadratowych
paneli niejednokrotnie znajduje swoją kontynuację w dymkach w
czasie retrospekcji. Kiedy już w ten iście łopatologiczny sposób
dowiedzieliśmy się jak Pajączek został Pajączkiem, odwiedza on
chorego chłopca, który zawsze marzył o spotkaniu Spider-Mana.
Obserwujemy ich rozmowę i… to w zasadzie tyle.
Wiem doskonale, że to miał być taki „uroczy gest” i identyczny
motyw pojawia się w jednym odcinku serialu animowanego, ale
ewidentnie widać, że to wszystko jest tylko pretekstem do
przedstawienia origin-story głównego bohatera.
Cały komiks jest narysowany mocno przeciętnie. Czy to Steve Ditko,
nie mam pojęcia, bowiem zeszyt tej informacji nie podaje.
Widać, że TM-Semic swoim tłumaczeniem celował w młodszych
czytelników. Niektóre dialogi, nie wiem na ile wiernie
przetłumaczone, są absurdalne i dziecinne… ale skłamałbym
mówiąc, że mnie to nie urzekło. Szacunek należy się dla samej
inicjatywy, choć prawda jest taka, że Semicowi brakowało solidnej
redakcji i korekty.
I tym oto sposobem zaczynamy ten długi, długi cykl…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz