poniedziałek, 13 marca 2017

„The Amazing Spider-Man” #01-1990 TM-Semic

Wydawnictwo TM-Semic było pierwszą (później była jeszcze Mandragora) w naszym kraju próbą sprzedania komiksów amerykańskich w formie zeszytowej. Było to chyba także (nie jestem pewny, pozwolę sobie tu na strzał w ciemno) jedną z pierwszych prób przetłumaczenia takowych na język polski. Myślę, że dla wielu moich czytelników będzie to nostalgiczna wyprawa. Dla mnie będzie to mierzenie się z pewną legendą.
Tak, mam na swoim dysku dokładnie 102 zeszyty i dziewięć lat historii i zamierzam poświęcić jej cały ogromny cykl wpisów.

Każdego, kto w tym momencie złapał się za głowę mogę od razu uspokoić – nie zamierzam opisywać każdego zeszytu z osobna. W jednym wpisie będę dzielić się swoimi wrażeniami po lekturze kilku zeszytów… albo wybiorę po prostu te ciekawsze, które w jakiś konkretny sposób zapadną mi w pamięć. Tak, czy inaczej wpada po drodze kilka eventów i rozleglejszych historii, na które poświęcać będę po jednym wpisie.

Mając to za sobą…
Możemy przejść do pierwszego zeszytu. I już na samej okładce powitała mnie… literówka. Marvel bowiem napisane zostało przez „w” („Witajcie w uniwersum Marwela”)

Podczas, gdy za oceanem przeciętny zeszyt liczy sobie ok. 20-25 stron, TM-Semic łączy ze sobą standardowe dwa zeszyty w jeden dając nam zawsze po średnio 50-parę stron lektury. W pierwszym numerze dostajemy dwie niepowiązane ze sobą historie. Pierwsza zaczyna się od Punishera, próbującego zabić guru imieniem Turhan. Turhan demonstruje na pewnej kobiecie swój „dotyk śmierci”… ale facet nie ma żadnych nadnaturalnych zdolności tylko pierścień z trującą igłą. Szarlatan zostaje zabity, a jego ciało zostaje skradzione przez Doctora Octopusa, który planuje otruć pięć milionów mieszkańców...

Fabuła tego epizodu jest niedorzeczna, ale dobrze się na niej bawiłem. To coś podobnego do tej historii z Green Goblinem z at 60-tych, którą już kiedyś przedstawiłem na łamach swojego bloga, ale ciut mniej infantylne. Oczywiście bohaterowie nadal mają tendencję do mówienia o sobie w trzeciej osobie, do mówienia do siebie, snucia mini-monologów podczas scen akcji i ich kwestie są okropnie kiczowate, ALE nie męczyły mnie tak bardzo jak przy okazji „Secret Wars” na przykład. I myślę, że pewien wkład w to ma polskie tłumaczenie, które jest uroczo nieporadne. Zdarzają się głupie błędy w stylu niewłaściwego szyku wyrazów, albo tekstu lądującego w niewłaściwym dymku, ale przynajmniej nie ma literówek… a tego niejednokrotnie nie potrafią się ustrzec dzisiejsze wydawnictwa.

W drugim epizodzie Peter Parker wspomina w mocno nienaturalny sposób swoją genezę. Urocze w niej jest to, że narracja z kwadratowych paneli niejednokrotnie znajduje swoją kontynuację w dymkach w czasie retrospekcji. Kiedy już w ten iście łopatologiczny sposób dowiedzieliśmy się jak Pajączek został Pajączkiem, odwiedza on chorego chłopca, który zawsze marzył o spotkaniu Spider-Mana. Obserwujemy ich rozmowę i… to w zasadzie tyle.

Wiem doskonale, że to miał być taki „uroczy gest” i identyczny motyw pojawia się w jednym odcinku serialu animowanego, ale ewidentnie widać, że to wszystko jest tylko pretekstem do przedstawienia origin-story głównego bohatera.

Cały komiks jest narysowany mocno przeciętnie. Czy to Steve Ditko, nie mam pojęcia, bowiem zeszyt tej informacji nie podaje.

Widać, że TM-Semic swoim tłumaczeniem celował w młodszych czytelników. Niektóre dialogi, nie wiem na ile wiernie przetłumaczone, są absurdalne i dziecinne… ale skłamałbym mówiąc, że mnie to nie urzekło. Szacunek należy się dla samej inicjatywy, choć prawda jest taka, że Semicowi brakowało solidnej redakcji i korekty.


I tym oto sposobem zaczynamy ten długi, długi cykl…  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz