niedziela, 29 stycznia 2017

„Daredevil – The Man Without Fear”

Mam olbrzymi szacunek dla wczesnego Franka Millera. Jego „Powrót Mrocznego Rycerza” błyskawicznie stał się moim ulubionym komiksem. Obiecałem sobie w przyszłości sprawdzić wszystkie dzieła, które uczyniły z tego scenarzysty legendę. Ten czas właśnie nadszedł...
Odkryłem, że oprócz komiksów dla DC, tworzył on także „Daredevila” dla Marvela, co więcej napisał on nawet genezę tejże postaci. Mój wybór był oczywisty.

W „The Man Without Fear” poznamy Matta Murdocka, małego chłopca wychowywanego przez samotnego ojca parającego się boksem i odbieraniem haraczy dla mafii.
Matt traci wzrok wskutek wypadku, w który zaangażowana jest ciężarówka przewożąca chemikalia. Wypadek ten sprawia, że młodzieńcowi wyostrzają się wszystkie inne zmysły, co więcej tajemniczy mężczyzna imieniem Stick oferuje mu pomoc w kształceniu się w sztukach walki.
To chyba najbardziej ikoniczne origin-story dla Daredevila, pamiętam je dobrze z animowanego serialu o Spider-Manie.
Choć dane nam jest poznać początki superbohatera, tak „The Man Without Fear” samo w sobie trudno jest mi nazwać komiksem superbohaterskim. To bardzo rozbudowane wprowadzenie do postaci – dużo czasu poświęcono na dzieciństwo Matta, okres jego studiów, znalazło się nawet miejsce na romans z Elektrą. Pod koniec pojawia się także Kingpin jednak nie dowiadujemy się o nim zbyt wiele, a jego postać nie pełni żadnej istotnej roli w historii. Ot zostaje nam przedstawiony i będzie rozwijany w przyszłości.

Miller nie śpieszył się ze wsadzeniem Murdocka w strój czerwonego diabła, co z początku mnie rozczarowało, ale po głębszym namyśle zostało przeze mnie uznane za plus. Dzięki temu zostaje nam zaserwowany bardzo szczegółowy i przekształcający się portret psychologiczny przyszłego obrońcy Hell’s Kitchen.

Chciałbym kontynuować swoje pochwały, niestety w tym miejscu muszę przestać i skupić się na rzeczach, które mi zgrzytały.
„The Man Without Fear” jest kreślone w bardzo brzydki i nieprzyjemny dla oka sposób. Jakby rysownikowi gdzieś się śpieszyło. Kolorystycznie z kolei komiks bywa niekonsekwentny. Czasem wygląda zwyczajnie, a sporadycznie stara się udawać neo-noir i wypełnia wszystko jednym kolorem.

Przez historię przewala się całe mnóstwo narracji w trzeciej osobie, która lubi cytować myśli głównego bohatera. Wypada to sztucznie. Nie rozumiem czemu by nie oddać po prostu Mattowi roli narratora, wyszłoby to o wiele bardziej naturalnie.
Miałem też problem z samą narracją, która prawie w ogóle nie sygnalizowała przeskoku między kolejnymi okresami czasu. Myślimy, że Matt jest jeszcze mały, po czym okazuje się, że jest już chyba nastolatkiem, bo został narysowany wyższym. Potem przeskakujemy do studiów i ni z tego, ni z owego w pewnym punkcie historii okazuje się, że już jesteśmy w innym punkcie życia Matta, bo ten opowiada o tym, że znalazł pracę.

Nietrudno było mi wyłapać podobieństwa między „The Man Without Fear”, a innymi, wcześniejszymi pracami Millera dla DC. Mógłbym wręcz nazwać ten komiks niedoszlifowaną wersją „Batmana – Roku Pierwszego” z elementami „Powrotu Mrocznego Rycerza”. Nacisk na psychologię bohatera jest ogromny, jednak narracja jest w trzeciej, a nie lepiej służącej tego typu historii pierwszej osobie.
Elektra swoim charakterem przypominała mi Selinę Kyle, w dodatku to jak ta postać zostaje wprowadzona i co się z nią później dzieje bardzo mocno kojarzyło mi się z „Rokiem Pierwszym”. A pojawia się ona na stosunkowo krótki czas. Jej romans z Mattem zostaje potraktowany mocno po macoszemu, a później zostaje ona usunięta z fabuły w dość leniwy sposób.

The Man Without Fear” to bardzo dobra geneza z kulejącą miejscami narracją i dzieło nietypowe jak na komiksy superbohaterskie. Jest chyba najlepszym wprowadzeniem do postaci Daredevila jakie tylko może być. Problem z nim jest tylko taki, że Miller już opowiedział identyczną historię i o wiele lepiej… tylko, że w „Batmanie”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz