wtorek, 17 stycznia 2017

"The Amazing Spider-Man" #14

Robiąc sobie przerwę od komiksów z Batmanem postanowiłem zapoznać się ze Spider-Manem i to takim klasycznym. Był bowiem jeden złoczyńca, który mnie szczególnie interesował, a który to miał dość duży wpływ na rozwój postaci Pająka. Mówię o Green Goblinie i o śmierci Gwen Stacy. Ponieważ wiem jak rozległa jest historia komiksów Marvela i jak trudno jest „wstrzelić się” w zamknięte historie, postanowiłem sprawdzić, w których zeszytach klasycznej serii Green Goblin się pojawia.
Zeszyt, który zamierzam omówić jest jego pierwszym appearancem.
Do lektury nastawiony byłem pozytywnie, aczkolwiek liczyłem się z tym, że będę mieć do czynienia z mocno archaicznym już komiksem.
Lektura jednak nie była aż taka zła, a wręcz sprawiła mi odrobinę frajdy.

Mamy tu do czynienia z historią nieco infantylną i z perspektywy czasu dość campową… o ile mogę tego określenia w stosunku do tego zeszytu użyć.
Prawdziwa tożsamość Green Goblina nie zostaje nam tutaj zdradzona. Ku mojemu zdziwieniu nie lata on tu na swojej ikonicznej lotni a na odrzutowej miotle. Serio, tak to zostaje przez niego nazwane.
Goblin planuje zgładzić Spider-Mana i w tym celu jednoczy się z grupką rzezimieszków zwaną Enforcers. Dodatkowo proponuje pewnemu stereotypowemu reżyserowi-dziwakowi, że pomoże mu nakręcić film z prawdziwym Spider-Manem w roli głównej. Pajączek oczywiście zgadza się na taki układ… bo przecież ten typ w zielonej masce bez wątpienia jest godny zaufania.
Koniec końców do kręcenia filmu nie dochodzi. Dochodzi z kolei do potyczki…

Zeszyt #14 był dla mnie wycieczką do czasów, gdy komiksy były czymś zupełnie, zupełnie innym niż obecnie. Ciężko jest mi przywoływać jakiekolwiek skojarzenia, bowiem wydają mi się one jakoś nie na miejscu. To historia, która postarzała się bardzo, bardzo mocno. Patetyczna narracja w dymkach, naiwność bohaterów, wygłaszanie mów, mówiąc o sobie w trzeciej osobie… ale to wszystko jest na swój sposób w swojej prostocie urocze.
Mimo wszystko nie byłem tą historyjką ani znudzony, ani zażenowany. Ta pstrokata, kiczowata konwencja całkiem mnie wciągnęła, a przy okazji mogłem sobie popodziwiać rysunki Steve’a Ditko… które jednak nie były aż tak dobre jak myślałem, że będą. Miejscami bywały bardzo „karykaturalne”.

Tak naprawdę, moim jedynym autentycznym zarzutem jest nadmiar tekstu. Niemal każdy kadr ma w sobie mini-monolog bohatera, co staje się uciążliwe, zwłaszcza w scenach walki.

Warto też zaznaczyć, że w komiksie tym występ gościnny zalicza Hulk… i odniosłem wrażenie, że chyba nie zawsze był on alter-ego Bruce’a Bannera. Oczywiście, mogę się mylić.


Zamierzam przeczytać wszystkie klasyczne historie z Green Goblinem w roli głównej, a ta pierwsza okazała się całkiem zjadliwa. Myślę, że dla komiksowych wyjadaczy będzie ona miała „wartość historyczną”. Nowi czytelnicy powinni sprawdzić choćby po to, żeby się przekonać, czy konwencja starych komiksów im podchodzi. Dla mnie był to ciekawy eksperyment.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz