Robiąc
sobie przerwę od komiksów z Batmanem postanowiłem zapoznać się
ze Spider-Manem i to takim klasycznym. Był bowiem jeden złoczyńca,
który mnie szczególnie interesował, a który to miał dość duży
wpływ na rozwój postaci Pająka. Mówię o Green Goblinie i o
śmierci Gwen Stacy. Ponieważ wiem jak rozległa jest historia
komiksów Marvela i jak trudno jest „wstrzelić się” w zamknięte
historie, postanowiłem sprawdzić, w których zeszytach klasycznej
serii Green Goblin się pojawia.
Zeszyt,
który zamierzam omówić jest jego pierwszym appearancem.
Do
lektury nastawiony byłem pozytywnie, aczkolwiek liczyłem się z
tym, że będę mieć do czynienia z mocno archaicznym już komiksem.
Lektura
jednak nie była aż taka zła, a wręcz sprawiła mi odrobinę
frajdy.
Mamy
tu do czynienia z historią nieco infantylną i z perspektywy czasu
dość campową… o ile mogę tego określenia w stosunku do tego
zeszytu użyć.
Prawdziwa
tożsamość Green Goblina nie zostaje nam tutaj zdradzona. Ku mojemu
zdziwieniu nie lata on tu na swojej ikonicznej lotni a na odrzutowej
miotle. Serio, tak to zostaje przez niego nazwane.
Goblin
planuje zgładzić Spider-Mana i w tym celu jednoczy się z grupką
rzezimieszków zwaną Enforcers. Dodatkowo proponuje pewnemu
stereotypowemu reżyserowi-dziwakowi, że pomoże mu nakręcić film
z prawdziwym Spider-Manem w roli głównej. Pajączek oczywiście
zgadza się na taki układ… bo przecież ten typ w zielonej masce
bez wątpienia jest godny zaufania.
Koniec
końców do kręcenia filmu nie dochodzi. Dochodzi z kolei do
potyczki…
Zeszyt
#14 był dla mnie wycieczką do czasów, gdy komiksy były czymś
zupełnie, zupełnie innym niż obecnie. Ciężko jest mi przywoływać
jakiekolwiek skojarzenia, bowiem wydają mi się one jakoś nie na
miejscu. To historia, która postarzała się bardzo, bardzo mocno.
Patetyczna narracja w dymkach, naiwność bohaterów, wygłaszanie
mów, mówiąc o sobie w trzeciej osobie… ale to wszystko jest na
swój sposób w swojej prostocie urocze.
Mimo
wszystko nie byłem tą historyjką ani znudzony, ani zażenowany. Ta
pstrokata, kiczowata konwencja całkiem mnie wciągnęła, a przy
okazji mogłem sobie popodziwiać rysunki Steve’a Ditko… które
jednak nie były aż tak dobre jak myślałem, że będą. Miejscami
bywały bardzo „karykaturalne”.
Tak
naprawdę, moim jedynym autentycznym zarzutem jest nadmiar tekstu.
Niemal każdy kadr ma w sobie mini-monolog bohatera, co staje się
uciążliwe, zwłaszcza w scenach walki.
Warto
też zaznaczyć, że w komiksie tym występ gościnny zalicza Hulk…
i odniosłem wrażenie, że chyba nie zawsze był on alter-ego
Bruce’a Bannera. Oczywiście, mogę się mylić.
Zamierzam
przeczytać wszystkie klasyczne historie z Green Goblinem w roli
głównej, a ta pierwsza okazała się całkiem zjadliwa. Myślę, że
dla komiksowych wyjadaczy będzie ona miała „wartość
historyczną”. Nowi czytelnicy powinni sprawdzić choćby po to,
żeby się przekonać, czy konwencja starych komiksów im podchodzi.
Dla mnie był to ciekawy eksperyment.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz